niedziela, 6 października 2013

"Jedno jest pewne: od smucenia się radości nie przybędzie"

W poniedziałek zaraz po Global Diplomacy skierowałam się do żółtego autobusu który zawiózł mnie i połowę dziewczyn z Child Development II na nasz pierwszy internship. Odbywamy nasze praktyki w różnych miejscach, niektóre z nas w zakładzie opieki dziennej, inne w przedszkolu, mi trafiła się pierwsza klasa podstawówki, sześciolatki.

W sekretariacie zarejestrowałyśmy się w systemie jako visitors, dostałyśmy naklejki żeby przypadkiem nikt nie wziął nas za terrorystki i zostałyśmy zaprowadzone do naszych klas. Moja klasa znajdowała się na samym końcu; dotarłam tam z duszą na ramieniu, dyrektorka wepchnęła mnie bezceremonialnie za drzwi, wyjaśniła w jednym zdaniu, że to ja jestem ta z liceum do pomocy i zniknęła. Pewnie byłabym wpadła w panikę, gdyby nie to, że jeden z sześciolatków zerwał się na równe nogi i podbiegł mnie przytulić. Obca szkoła, obca sytuacja, obca noga (dla nich, dla mnie swoja) i obce dziecko przylegające do niej. Zanim zdecydowałam czy jest niezręcznie chłopiec wrócił na swoje miejsce. Usiadłam przy tym malutkim stoliku z kilkoma dzieciakami, przedstawiłam się ładnie, nauczycielka dokończyła to co robiła i dała mi trapezy do wycinania próbując przeprowadzić dalszą część lekcji (cóż, matma mnie jednak w tym roku nie ominie, ale poziom wydaje się adekwatny! ;) ). Ciężko jej szło, bo najwyraźniej dodawanie w zakresie trzydziestu jest mniej interesujące niż moja skromna osoba. Byłam w centrum zainteresowania, każdy chciał mi pomagać w pakowaniu i wyrzucaniu papierów, pytania wystrzeliwały z każdej strony (A jak się nazywasz? A kiedy masz urodziny? A fajne masz buty. A wiesz, że moja siostra też będzie miała aparat na zębach? A jesteś w koledżu? A kto ma drugą połówkę wisiorka? A zobacz jaką mam spinkę. A  po co wycinasz? A naprawdę musisz już iść? Ale przyjdziesz jutro?). Pozbyłam się swoich strachów, dzieciaki chyba nawet nie zauważyły, że jakoś tak dziwnie mówię.
W szkole spędziłam godzinę i piętnaście minut, wróciłam akurat przed dzwonkiem na kolejną lekcję.
Z reszty promyczków dnia: zostałam zapytana czy w Polsce mówimy po angielsku (komplementy, komplementy) i gdy zaprezentowałam kilka zdań po polsku dostałam ciasteczko. Ze wzorem w zebrę. Deal with it!

We wtorek podczas praktyk nie zdarzyło się nic ciekawego, za to na chińskim (który jest moją ostatnią lekcją) zadzwonił alarm przeciwpożarowy. Normalka, dzwoni raz na jakiś czas. Ruszyliśmy nasze pupcie ze szkoły na wielkie boisko, powygrzewaliśmy się na słońcu (swoją drogą rano gdy wychodzę marznę mimo że jestem w dżinsach, po południu jak wychodzę mogłabym mieć krótkie spodenki i tak byłoby mi gorąco. I bądź tu mądry!) i zignorowaliśmy resztę szkoły wracającą do budynku. Nauczycielka przeprowadziła "chińską gimnastykę" i uczyła nas liczyć. Poprosiła mnie o liczenie po polsku, a ja wykonałam polecenie uciesze gawiedzi która:
 a.) była strasznie podekscytowana
 b.) zorientowała się, że "naście" to "teen"
 c.) głośno określiła moje wysiłki mianem "seksownych".
Cóż, może powinnam chodzić po szkole licząc na głos. Chociaż jak tak o pomyślę o tym dokładniej, to raczej wolałabym nie. 

W środę na praktykach pomagałam dzieciakom logować się na pewnej stronie by mogły zobaczyć filmik o pogodzie. W klasie stoi osiem komputerów, tak więc ośmioro sześciolatków podreptało i usadowiło się wygodnie na krzesełkach. A ja biegałam od jednego do drugiego, bo inaczej się nie dało. Jeżeli kiedyś postanowię zostać wychowawcą wczesnoszkolnym to jeszcze będę musiała trochę potrenować.
Do tego zostałam zaproszona na pierwsze w historii spotkanie "share your culture club". Dopiero się zapoznawaliśmy, ale kojarzyłam kilka osób z innych zajęć lub teatru. Dali nam czaderskie ciasteczka i zaczęliśmy planować wspólne wypady. Zapowiada się ciekawie.
Z promyczków dnia: Uzyskałam najwyższy wynik w całej klasie z testu z chińskiego! Całe 90 procent razem z szalonym zaznaczeniem tonów słów których nawet nie przerobiliśmy! Taka ze mnie poliglotka. Mówię wam- kiedyś opanuję ten język komunikatywnie!

W czwartek rano odbyła się ewakuacja autobusów. Wyskakiwałam przez tylne wyjście! Czadczadczad!
Na praktykach dzieciaki były podzielone na grupy, ja zajmowałam się tą która grała w gry matematyczne na komputerach (zgadnijcie dzięki komu się zalogowały? ;) ). Mój pierwszy nauczycielski sukces został osiągnięty- jedna z dziewczynek miała straszny problem z działaniami w grze i ja, przyszły świetny pedagog, rozjaśniłam w jej młodym umyślę różnicę między "+" a "-" oraz pokazałam, że matma może być fajną zabawą (powyżej trzeciej klasy podstawówki nie może, ale pozwólmy "moim" sześciolatkom żyć w nieświadomości).
Do tego nauczyłam się używać chińskiego liczydła i w końcu dostałam moje niezmiernie potrzebne i niezbędne ID (swoją drogą nie mam pojęcia po co mi ono, oprócz tego, że mogę poszpanować):
W piątek spędziłam ostatni dzień z pierwszakami (będę tam jeździć przez tydzień co miesiąc), było wyczerpująco (spróbuj zmusić sześciolatki żeby pracowały w parze bez kłótni. NIE DA SIĘ. Małe aspołeczne potwory).
Do tego przeżyłam kryzys pod tytułem: "chcę czytać tę mądrą książkę, ale nie mogę; jestem głupia, nigdy nie opanuję angielskiego w odpowiednim stopniu, tracę tu czas i pieniądze, jak wrócę do domu to spalę się ze wstydu, że po roku w Stanach nie znam języka biegle. I nie zdam matury."
Do tego na Globalu nauczyciel próbował mi wmówić, że moja prezentacja nie była tragiczna (była) oraz, że mówię po angielsku lepiej niż niektórzy amerykanie (nie prawda. Chyba, że wziął pod uwagę tych co znają może sto słów na krzyż, machają rękami by się komunikować ze światem i wszędzie wciskają AIN'T).

Sobota zaczęła się intensywnie, rano pojechałam na szybkie zakupy w celu nabycia prezentu dla Giudi, włoszki która zaprosiła mnie na swoje urodziny.
Zaraz po zakupach ruszyliśmy szturmem Waszyngton, tym razem udało mi się zwiedzić Nationa Building Museum.
muzeum przygotowywało się do wielkiej charytatywnej gali.
takie tam w sklepie z pamiątkami
Po powrocie miałam półtorej godziny by odsapnąć i ruszyłam na pierwsze w całej historii wymiany spotkanie z MOIMI znajomymi. Nie ze znajomymi moich host sióstr, nie ze znajomymi wymieńcami Rotary, nie. Z MOIMI PRYWATNYMI ZNAJOMYMI. Właściwie na początku była tylko moja znajoma Giudi, ale po niedługim czasie cała reszta też się zrobiła nieobca. Jej, to takie super mieć znajomych z którymi można posiedzieć w sobotę wieczorem i powygłupiać się po wciągnięciu dwóch pizz.

Po lewej solenizantka, po prawej jej host siostra która była na wymianie we Włoszech rok wcześniej.
W niedzielę tak strasznie nie chciałam się uczyć, że zajęłam się racuchami oraz podpaliłam kuchnię hostów. Poważnie. Tak sobie sprejuję tym olejem w spreju, aż nagle patelnia staje w ogniu.  Taka ze mnie kucharka! No ale jedzenie się spodobało, szczególnie po mojej sugestii by posypali je cukrem pudrem :)

8 komentarzy:

  1. A co musieli posypać cukrem pudrem?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "W niedzielę tak strasznie nie chciałam się uczyć, że zajęłam się RACUCHAMI" To powinno rozwiązać problem ;)

      Usuń
    2. Ja ślepy, mea culpa

      Usuń
  2. Ojej, kolejna świetna notka :D Cieszy mnie, że piszesz całkiem często. Bardzo dużo wymieńców pisze 2-3 razy na miesiąc.
    Fajne te ID - rzeczywiście szpan :)
    Jak wygląda ewakuacja z autobusu?? :D
    Zgodzę się, że 6-latki to aspołeczne potwory xD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Znowu dziękuję :) Zawsze próbuję dodać coś w niedzielę, podsumowanie tygodnia. Ale piszę w wordzie prawie codziennie, żeby nie zapomnieć tych wszystkich małych rzeczy które się wydarzyły.
      Co do autobusu- gdy dojeżdżaliśmy do szkoły pani kierowca ogłosiła, że jest ewakuacja, ze mamy wszystko zostawić i wysiąść wyjściem ewakuacyjnym z tyłu zostawiając rzeczy. Gdy zaparkowała ktoś otworzył drzwi na końcu autobusu (równoległe do przedniej szyby) i musieliśmy wyskoczyć. Autobus jest całkiem wysoki, a z tyłu nie było schodka. W każdym razie po wyskoczeniu postaliśmy ze trzydzieści sekund, ona nas przeliczyła (wszystkie autobusy, a jest ich z 10-15 miały próbną ewakuację tego samego dnia), wróciliśmy, wzięliśmy rzeczy i poszliśmy na lekcje. Nic ciekawego, ale zawsze nowe doświadczenie! :)
      Najciekawsza rzecz z sześciolatkami to fakt, że już widać różnice w zachowaniach między płciami. Dziewczynki zaczynają dramę, chłopcy zachowują się jak chłopcy- skupiają się na zadaniu.

      Usuń
  3. a co to znaczy:" dziewczynki zaczynają dramę "?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To znaczy, że histeryzują, chcą być w centrum zainteresowania, robią wielkie halo ze wszystkich malutkich niedogodności. Nie wszystkie oczywiście, ale widać już grupę wiodącą :)

      Usuń
  4. Gratuluję wyników z chińskiego !!! Ja jednak zdecydowałam się walczyć z Tajskim na własną rękę i dwa dni temu prawie dogadałam się z taksówkarzem pozwolę się pochwalić :) Jednak chiński.. Łał.

    OdpowiedzUsuń