sobota, 19 września 2015

Huh, od kiedy jestem na Węgrzech moje google automatycznie zmieniło się na węgierskie, moje ciało zmienia się w małą kuleczkę, a adres bloga nie jest już dłużej aktualny.

Ale TUTAJ zaczyna się coś dziać :)

sobota, 9 maja 2015

Nie jestem odważna, jestem szalona. Do szalonych świat należy!

Mój wolontariat Europejski (European Voluntary Service) został zaakceptowany i będzie fundowany przez Unię Europejską!
Jestem na etapie szukania biletu, patrzenia na samouczek w nadziei, że się sam nauczy, i czytania internetów.
Wylot 7 września na tygodniowy trening w Budapeszcie, następne 11 miesięcy w Kecskemet!

<3 <3 <3 <3

wtorek, 13 stycznia 2015

"Do szaleństwa zdolni są tylko ludzie gadatliwi lub milczący: ci, co wyrzekli się wszelkiej tajemnicy albo nagromadzili jej w sobie zbyt wiele."— Emile Cioran, "Sylogizmy Goryczy"


Panie i Panowie, to już niemalże oficjalne!



Szaleństwo.
YOLO.
RKŚ.
Nie mam pojęcia, co się dzieje, ale muzyka jest spoko, więc jakoś dam radę.
Jadę zbawiać świat, zbawić swoją głowę.
Polak, Węgier-dwa bratanki!

hihihihihihi, TAKA dorosła.

(a tak poważnie, to we wrześniu jadę do Kecskemet na Węgrzech w ramach European Voluntary Service i spędzę tam caaaaały rok!)

czwartek, 4 września 2014

"At the end of the day, your feet should be dirty, your hair should be messy, and your eyes sparkling."- Shanti

Moja mama krzyczy, żeby napisała, ale jakoś tak dziwnie, skoro siedzi w pokoju obok i może się zdarzyć, że o ten najnowszy post zapyta znad prania, lub usiądzie obok i uzna, że teraz sobie rodzinnie poczytamy całe moje wymianowe i powymianowe życie, co nadal wydaje mi się niepotrzebnym odzieraniem moich myśli z całej ich prywatności i udawactwa, że nikt tak naprawdę tego nie czyta.

Ale muszę napisać (MUSI TO NA RUSI. Z jakimi krajami graniczy Rosja? Z jakimi chce), bo nie da mi spokoju rodzicielska ciekawość, ani moje własne wyrzuty sumienia, że tak zostawiłam wszystko bez zakończenia, a ludzie, którzy raz na jakiś czas mówili mi miłe rzeczy na temat mojej grafomanii, są pozostawieni z próżnymi domysłami, na temat mojego prywatnego życia. Do tego przyzwyczaiłam się do ciągłej uwagi i relacjonowania wszystkim najmniejszego szczegółu mojego istnienia, więc oto proszę, pierwszy post po powrocie, here it is!
Od kiedy wróciłam z wycieczki po Stanach na każde najmniejsze wspomnienie, że będę wyjeżdżać zalewałam się łzami. Moja ostatnia protestancka msza w Stanach? Chlip. Moja mała siostra pyta, czy wezmę ze sobą Polską flagę? Chlip. Złapmy się za ręce przed obiadem? Chlip. Zaproszenie na przyjęcie po moim wyjeździe? Chlip. Prezenciki pożegnalne z obu stron? Chlip. Serniczek w restauracji z host rodziną zaraz przed wyjazdem na lotnisko? SZLOCH, SZLOCH.
Tyle łez obtarłam rękawem przed wyjazdem, że gdy w końcu dotarliśmy na lotnisko i mieliśmy te ostatnie kilkadziesiąt minut myślałam już tylko o tym, że nie jestem pewna, co się dzieje, i czy może moja rodzina pomyśli, że ich wcale nie lubię, bo nie płaczę, a ja przecież lubię ich i to bardzo, najbardziej.

W samolocie jak to w samolocie, człowiek się zawiesza i właściwie nie wie, co robi, ani kiedy ta cała podróż mija, ale pamięta jak czeka na wszystkie trzy walizki (już w Niemczech okazało się, że mój bagaż podręczny trzeba wrzucić do dużego luku, ale co mi tam, zrobili to za darmo) i jak widzi swoich rodziców, którzy się nic nie zmienili, oraz brata, który urósł trzydzieści centymetrów i mówi takim głębokim głosem, że nagle czujesz się tak, jak czują się dorośli, gdy zauważają, że z ich małych dzieci wyrosły duże nastolatki, i jakoś tak się czujesz staro.

I muszę się pochwalić, że niepłakanie szło mi całkiem dobrze. Spuchłam swoją twarz na samym początku, wybiegając do rodziców i zwracając na siebie całą masę uwagi, ale udało mi się tego nie powtórzyć, aż do momentu, w którym zapięliśmy pasy w samochodzie i po pierwszym pytaniu („To jak Ci tam było”) padło to drugie, bardziej szczegółowe, a ja położyłam głowę na własnych kolanach i zaczęłam wyć tak bardzo, że chyba myśleli, że będą mnie musieli zawozić do szpitala, a nie do domu.

Tak otwierają drzwi Ci, co byli w Ameryce (fotoreportaż):
Po dostaniu się do domu i kilku kolejnych nieudanych próbach konwersacji przyszły moje przyjaciółki, oraz znajomy rodziców, który został powitany zupełnie nieświadomym, amerykańskim „HAAAAAAAJ”, a w ciągu całego wieczoru język ciągle mi się plątał, i nie do końca wiedziałam, co mówię i po jakiemu. Moja rodzina miała niesamowitą radochę z faktu, że wystarczy powiedzieć „Jennifer” (imię mojej amerykańskiej mamy), bym z wesołego skakania zamieniła się w kupkę nieszczęścia, z której niekontrolowanym strumieniem ciekną łzy.

Następny dzień był chyba najtrudniejszym z całego powrotu, ponieważ uznałam, że pojadę i się przywitam z moim pięknym Gdańskiem, za którym tak tęskniłam. No i pojechałam, autobusami, za którymi tak tęskniłam, po trasie, którą idealizowałam, z niesamowitą dozą szczęścia, że oto dostaję to, czego mi brakowało, i popatrzę na książki w empiku, i zjem amerykankę w przejściu podziemnym, i kupię jabłko w czekoladzie na jarmarku i… i… i… i jak mnie walnął reverse culture shock to miałam tylko ochotę schować się gdzieś w lesie i nie wychodzić, dopóki moje wyretuszowane wspomnienia na temat Polski nie okażą się prawdą. I dlaczego, kurka wodna, nagle wszyscy mówią po Polsku, co?
Niedługo potem troszkę się pozbierałam, ogarnęłam, znalazłam pracę, na której zbijałam kokosy (chociaż jeszcze nie dostałam wypłaty i zaczynam się martwić :< ) i w której poznałam gościa z którym miałam chodzić do szkoły, i nie miałam ani siły, ani czasu myśleć o tym, co będzie po niedzieli, gdy nie będę mogła więcej uciekać przed perspektywą powrotu do zacnego XX Liceum Ogólnokształcącego.
Powrót do szkoły był emocjonalny, ale niezmiernie pozytywny, i tutaj muszę strasznie podziękować moim nowym classmates za tak entuzjastyczne powitanie. Lubię was, guys, nawet, jeżeli Wasze imiona nadal mi się gdzieś gubią.

No, ale pierwszy września to tylko pierwszy września, jest jeszcze drugi, trzeci, czwarty i piętnasty, jedna jaskółka wiosny nie czyni, a ja od momentu, gdy poszłam na pierwszą lekcję pierwszego prawdziwego dnia szkoły miałam dosyć gdakania o maturze. Staram się przed tym bronić najlepiej jak mogę, ale będąc osobą z natury podatną na sugestie i stresującą się więcej niż należy, idzie mi to opornie.
Jestem niesamowicie wdzięczna, że miałam możliwość wyjazdu na rok za granicę i odetchnięcia czymś innym niż Polski system edukacji, bo gdybym została, już bym rwała włosy z głowy, że nie zdam. A teraz jestem dopiero na etapie przygryzania palców i szybkiego oddychania oraz powtarzania sobie tego, w co święcie wierzyłam jeszcze miesiąc temu- że cała moja wartość jako człowieka nie opiera się na tym jak dobrze lub jak źle pójdzie mi na jakimś kretyńskim egzaminie, który mogę sobie przecież pisać co roku do końca świata i jeszcze dłużej.

Dodatkowo walcząc z paskudną presją otoczenia nastawioną na odebranie mi przyjemności życia wyśpiewywaniem słowa matura na wszystkie melodie zaczęłam popadać w stany jeszcze-nie-ale-już-niedługo-depresyjne, z którymi to walczę w miarę skutecznie sposobem, którego nauczyła mnie wymiana, czyli wychodzeniem z domu.
Tak, wychodzeniem z domu. Na wszystkie możliwe eventy organizowane w okolicy (CHWAŁA MIESZKANIU W MIEŚCIE), bo gdy siedzę na miejscu, to od razu robi mi się smutno.

Szczerze mówiąc od poniedziałku nie miałam wolnego czasu po szkole. Czytałam pracę domową z polskiego w skmce wracając w mokrym ubraniu z Sopotu, bo nagle okazało się, że ludzie z pracy planują śmignąć łódką, więc czemu miałabym nie śmignąć z nimi, rozmawiałam o problemie Romów w Polsce (czy raczej Romach, jako problemie,) po angielsku w conversation-club, przybijałam piątkę chłopakowi, który był tak zestresowany staniem za barem, że aż mu się ręce trzęsły, przypadkowo mam u siebie świadectwo maturalne dziewczyny, która za chwilę leci do Szwecji, za moment biegnę na wieczór poezji anglojęzycznej w bibliotece Amerykańskiej, a później na film o Palestynie, i na taki, co był kręcony 12 lat, a do tego wykład o Herbercie, a może jeszcze coś podróżniczego w Południku 18?
Ciągnie mnie daleko, daleko, podróżować, zwiedzać, oddychać, żyć. Chyba wsiądę w PKS i pojadę do Gniewu zobaczyć zamek, bo to taki polski Taj Mahal, a do tego blisko i tanio, a nigdy tam nie byłam. Marii Kazimierze budowano zamki, Maria Martyna sama sobie zbuduje, tylko jeszcze nie wie co. 


Od powrotu moje życie jest fantastyczne, jeżeli tylko nie myślę o WielkimMajowymPogromie.
Od powrotu wydaje mi się, że moja wymiana tylko mi się przyśniła.

O, a jutro mam pierwszą lekcję angielskiego! Trzymajcie kciuki, i mam nadzieję, że będziecie mnie czytać, gdy już Pani z Bośni lub Pan z Grecji odpiszą mi w sprawie wolontariatu, bo po co iść na studia, jak można zbawiać świat? ;) 

sobota, 2 sierpnia 2014

"If you don't know where you are going, any road will get you there."-Lewis Carrol

Wróciłam z wielkiej wyprawy, która minęła zdecydowanie zbyt szybko.

A teraz siedzę i próbuję się pakować i wychodzi mi lepiej niż myślałam, że będzie wychodzić (co nie znaczy, że idzie mi dobrze) i planuję co zrobię ze sobą jak już wysiądę z samolotu. 

Jutro wieczorem wracam do Polski. Jej, to brzmi tak nierealnie; w dalszym ciągu nie uświadamiam sobie, że to naprawdę i ostatecznie.

Więc, I guess, do zobaczenia?

piątek, 27 czerwca 2014

"Łatwo, lekko i bez trudu otwierają się tylko drzwi prowadzące do zguby."- Jacek Piekara

1 czerwca (niedziela) jest dniem, który zapamiętam na długo, ponieważ to właśnie wtedy widziałam większość wymieńców (inbound i outbound) po raz ostatni. Wszyscy spotkaliśmy się w country clubie w Pensylwanii, zjedliśmy obiad, otrzymaliśmy nasze certyfikaty ukończenia wymiany, wskoczyliśmy do basenu i wylewnie się żegnaliśmy, chociaż udało nam się utrzymać poziom, bez łez i pitolenia. Bardzo lubię tych ludzi, chociaż nie znamy się aż tak dobrze, ze względu na odległości, w których mieszkaliśmy w Stanach, spotykaliśmy się co miesiąc lub dwa. Jednak wiemy, że zawsze możemy na siebie liczyć, i jeżeli kiedykolwiek wyląduję w Argentynie, w Brazylii, czy w Japonii, wiem, że zawsze będę miała kogoś, żeby mnie przenocował i nakarmił. Oraz poważnie rozważam spędzenie następnych świąt na południu Francji (jak już wyhoduję drzewo, na którym rosną pieniądze).
Chris (Chile), Miako (Japonia), Justus (Niemcy), Gabe (Argentyna), Noel (Szwajcaria), Gabi i Rayra (Brazylia), ja! 
10 czerwca (wtorek) ominęłam szkołę (oh jej) by spędzić cały dzień w towarzystwie mojej rodziny w Kings Dominion, parku rozrywki. Jeździliśmy jak szaleni na rollercoasterach, i zjeżdżaliśmy na pontonach w parku wodnym. Był to pierwszy raz kiedy byłam w prawdziwym parku rozrywki, i po pierwszym szoku i pozbyciu się strachu przed śmiercią, bawiłam się świetnie. :)
Wraz z Jocey zrobiłyśmy sobie tatuaże z henny. Mój wyszedł jakoś tak blado :<
W środę (11 czerwca), tym razem po szkole, wybraliśmy się Wolf trap (national park of performing arts) na przedstawienie taneczne pod tytułem „Trey McIntyre Project”. Lało jak z cebra, do czasu, gdy dostaliśmy się na widownię wszyscy przemokliśmy do suchej nitki. Strasznie mi się podobał spektakl, chociaż jak to z teatrem tańca bywa, zrozumiałam połowę :)
Czwartek (12 czerwca) był moim ostatnim dniem szkoły. Dałam nauczycielom kartki z podziękowaniem i polskie łakocie, wyściskałam moich najulubieńszych nauczycieli i znajomych, i udało mi się nie płakać! Czuję się jakbym zamknęła za sobą pierwszy z rozdziałów, które muszę zamknąć przed wyjazdem, i trochę dziwnie się czuję, z perspektywą powrotu do domu. Czytam sobie materiały na temat reverse-culture shock i sama już nie wiem, jak nazwać to przez co przechodzę. I pozwólcie mi wyrazić tylko, jak strasznie się cieszę, że mam kontakt z innymi ludźmi, którzy byli lub są na wymianie, bo inaczej umarłabym z frustracji, że nikt mnie nie rozumie (bo, przykro mi, ale nie macie zielonego pojęcia co to znaczy wracać do domu po roku na wymianie. To nie Wasza wina, ale upraszam o nie myślenie, że rozumiecie więcej niż rozumiecie. Oh, ale się zrobiłam impertynencka!). 
Zrobiłam również kilka zdjęć szkoły, ot tak, na pamiątkę, mimo, że nauczyciele byli w szale sprzątania i zdjeli swoje plakaty i obrazki.

W piątek (13 czerwca) Nate obchodził swoje 18 urodziny. Cała rodzina i kilkoro przyjaciół zebrali się w kawiarni na lunch i deser, gdzie jedliśmy pyszności i dzieliliśmy się wspomnieniami, które mamy z Natem, życzeniami dla niego, oraz dobrymi radami. Wszystko zeszło na jego wymianę (jedzie z Rotary do Indii już za kilka tygodni), i nasz tata zażartował, że za każdym razem będzie miał wątpliwość, co zrobić powinien zadać sobie pytanie: „What would Maria do?”. Ostatnio dużo rozmawiamy o tych jego Indiach, i jestem strasznie podekscytowana jego wyjazdem (i troszeczkę zazdrosna, ale to się łączy z moimi mieszanymi emocjami na temat powrotu do domu. Mówię Wam, wymieńcy z tymi ich uczuciami są gorsi niż kobiety w ciąży). Zjedliśmy, wypiliśmy, i wróciliśmy do domu pakować się na naszą wspólną wyprawę mającą rozpocząć się następnego dnia.

Sobota (14 czerwca) była pełna zamieszania. Gdzie moja szczoteczka? Czy mam wystarczająco do czytania? Ile jedzenia mam upchnąć w kieszeniach? Nate idealnie balansował moją przesadnie planującą stronę, i jakoś tak w mgnieniu oka z Waszyngtońskiego metra przesiadaliśmy się na to Nowojorskie. Ponieważ podróżowaliśmy na niewielkim budżecie zamiast spać w hotelu zdecydowaliśmy się na wynajęcie pokoju przez internet, i przez zamieszanie z kluczami nie mogliśmy się tam pojawić aż do wieczora. Po przekonaniu pracowników teatru do przechowania naszych bagaży przez kilka godzin, pochłonięciu wegańskiego, koreańskiego obiadu i zdecydowanie nie wegańskich włoskich wypieków, wymacaniu kurtek za 5 tysięcy dolarów (nadal nie rozumiem, co w nich takiego specjalnego) i zastaniu niemalże zmiażdżonym w tłumie nowojorskich Włochów podekscytowanych piłką nożną, odebraliśmy nasze bilety w HereTheatre, który był tak off-off-broadwayowy, że wszyscy się znali. Zobaczyliśmy sztukę pod tytułem „Night, Still”, którą oboje uwielbialiśmy. Po całym roku oglądania przedstawień, w których symbolizm był niemalże zerowy, naprawdę potrzebowałam czegoś, w czym nic nie jest jasne. Ten spektakl siedział w naszych głowach przez cały pobyt w Nowym Jorku, i nadal myślę o nim z przyjemnością.
Jak to prawie-studenci wyrywający się do jednego z najdroższych miast świata, mieliśmy w planie nie żałować sobie na rzeczach wartych zrobienia (bo skoro już tam pojechaliśmy, to przecież nie będziemy siedzieć na tyłku, nie?), jednak oszczędzać na pierdołach i szukać tańszych sposobów na przeżycie. Z taką motywacją ruszyliśmy szturmem do WholeFoods, by spędzić zdecydowanie zbyt dużo czasu na decydowaniu, co włożyć do koszyka (bo w końcu musi być wegetariańsko, organicznie, fair trade i przy okazji tanio). Osiągnęliśmy sukces, i z całym tym majdanem postanowiliśmy odnaleźć nasz apartament na Bronxie, która to okolica wywołała u mnie mrowienie w kręgosłupie i powracającą myśl, że „przecież oni nas tu zabiją!”. (Niesprecyzowani Oni byli najwyraźniej zajęci mordowaniem kogoś innego, ponieważ przez cały pobyt nikt nas nie zaczepiał.)
Dotarliśmy do apartamentu, powiedzieliśmy wesołe cześć Benowi z Francji, rzuciliśmy okiem na zdjęcia w całym mieszkaniu (czy chwaliłam się, że nasz gospodarz jest fotografem do „Time”?) i na tym skończył się DZIEŃ 1.
W jednej z galerii do której weszliśmy przypadkiem
DZIEŃ 2, niedziela (15 czerwca)
Zerwaliśmy się na równe nogi, wypchaliśmy brzuszki śniadaniem odkrywając, że oprócz Bena dzielimy mieszkanie z Kaylą z Australii i z entuzjazmem trzasnęliśmy drzwiami ciesząc się na cały dzień w mieście, które nigdy nie śpi.

Zaczęliśmy niestandardowo, od Jain Center of America. Jainism (pol. Dżinizm) jest jedną z mniej popularnych religii na terenie Indii, wywodzącą się z tego samego korzenia, co hinduizm. Ponieważ pierwsza host rodzina Nate wyznaje właśnie tę religię, a na stronie internetowej centrum była wielka informacja o celebrowaniu jednego z ich świąt, zdecydowaliśmy się ich odwiedzić.
Od momenty, gdy przekroczyliśmy próg świątyni i zsunęliśmy buty z nóg, byliśmy pod uważną obserwacją (i palcami wskazującymi) większości obecnych w pokoju. W sumie nic dziwnego, ja z moimi blond włosami i jasną skórą, oraz Nate, z tą jego nieodłączną gwiazdą Dawida na szyi. Zostaliśmy zapytani, czego my tam do jasnej ciasnej szukamy, obgadani po hindusku i skierowani do klatki schodowej wytapetowanej plakatami o Dżinizmie w otoczeniu niesamowicie spirytualnej muzyki wydobywającej się zza zamkniętych drzwi. 
Po umiarkowanym sukcesie w świątyni Dżinizmu nasze oczekiwania co do Queens Museum były wysokie. Dotarliśmy na miejsce minimalnie przed czasem, jednak nie nudziliśmy się, ponieważ zaraz przed jego drzwiami odbywał się Ekwadorski Festiwal (?). No, i mogliśmy zrobić sobie zdjęcia z wielką Ziemią!

"TAM! TAM JEST POLSKA!"
A tak kocham Maryland.
Samo Queens Museum było warte swojej ceny. Najwięcej czasu spędziliśmy z Natem w sali z miniaturową makietą całego miasta Nowy Jork.
Pospacerowaliśmy, pooglądaliśmy rzeczy, o których nie mam czasu pisać (a których Wy nie macie czasu czytać) i po południu przeszliśmy się nad rzeką Hudson i udało nam się załapać na darmowe kajaki! Ha! Darmowe kajakowanie z widokiem na Nowy Jork, i nawet wbiłam szpilkę w Gdańsk na mapie. Tak, to lubię!
Po kajakach przeszliśmy się po The High Line, parku utworzonym na dawnych torach metra, znajdującym się dobre kilkanaście metrów nad ziemią. Park jest dłuższy niż szerszy, i w momencie, gdy nasze młode nóżki zaczęły nas boleć na horyzoncie pojawiły się trzy kanapy. Siedziało na nich jakiś dwóch gości, więc bez myślenia drugi raz usiedliśmy razem z nimi. Okazało się, że daliśmy się złapać w pułapkę FreeConvo, akcji, która ma na celu zbliżać do siebie ludzi, i pokazać, że wychodzilibyśmy z domów częściej, gdyby w mieście były miejsca by tak po prostu spędzać ze sobą czas. Pogawędziliśmy z nimi chwilkę i ruszyliśmy dalej, by spędzić następne dwie godziny w kolejce po (DARMOWE!) bilety na The Upright Citizens Brigade, komediowej trupie, która improwizuje wszystkie spektakle. Śmiechu było co nie miara :)

DZIEŃ 3, poniedziałek (16 czerwca)
Dzień trzeci zaczęliśmy od Gran Central Terminal, i ponieważ mieliśmy trochę czasu do zabicia, rzuciliśmy się na sklep apple, bo to w końcu urządzenia z wifi, których można używać do woli, prawda? Po sprawdzeniu co się dzieje w Iraku i na facebooku, stawiliśmy się na wycieczkę po ONZ (AGYFSGLWF WYCIECZKA PO ONZ). 
"Do unto others, like you would like them do unto you"

fragment muru Berlińskiego

Nasz przewodnik był z Konga, podczas wycieczki opowiadał o rzeczach które widzimy w budynku, ale też o samej strukturze organizacji. Ja i jedna z Brytyjek które zwiedzały z nami próbowałyśmy zadać kilka szczegółowych pytań, jednak ONZ jest tak dyplomatyczne, że czasami masz ochotę nimi potrząsnąć i poprosić o odpowiedź w jednym zdaniu. 
Po odwiedzeniu ONZ wybraliśmy się do MoMa (Muzeum of Modern Art) i PS1 (również muzeum sztuki współczesnej), z czego pierwsze było zbyt wielkie, by nie być przytłaczające, a drugie było idealne.
Przypadek?
Dzień zakończyliśmy w Marokańskim miejscu, gdzie piliśmy słodkie napoje, zajadając hummus i pomarańcze :)
DZIEŃ 4, wtorek (17 czerwca)
Kilka tygodni temu w Nowym Jorku otwarto muzeum zamachów z 11 września, więc oboje uznaliśmy, że byłoby grzechem gdybyśmy tam nie poszli. Samo zwiedzanie zajęło nam ponad 3 godziny, a pod koniec z powodu przeciążenia mózgów, mimo chęci nie udało nam się doczytać wszystkiego.
Ponieważ tego dnia nasze skąpstwo osiągnęło swój szczyt, po zwiedzaniu usiedliśmy w kawiarni z kawą, wyciągnęliśmy z plecaka plastikową torebkę z zimnym już ravioli i wszamaliśmy całą, używając mieszadełek do kawy jako widelców. 
Po muzeum 9/11 zwiedziliśmy jeszcze muzeum Amerykańskich Indian, i zrobiliśmy sobie zdjęcia z bykiem z Wall Street (którego dotknięcie moszny ma podobno przynosić szczęście).
Kolejnym punktem na naszej wyprawie była Statua Wolności. Kiedyś, gdy będę bogata (i będę planować wyprawę do NYC z większym wyprzedzeniem niż miesięczne), może uda mi się wspiąć na szczyt, tym razem zadowoliłam się przepłynięciem obok. :) 
Reszta dnia upłynęła nam na włóczeniu się po mieście, jedzeniu jedzenia i przymierzaniu ubrań na które nas nie stać :)

DZIEŃ 5, środa (18 czerwca)
Nasz ostatni pełny dzień w Nowym Jorku przywitał nas generalnym zmęczeniem, gorącem i moim bolącym gardłem. Z tego względu postawiliśmy na spacery i spokojne zwiedzanie, ponad intensywnym zaglądaniem w każdy zakątek miasta.
Zaczęliśmy od Whitney Museum of American Art, po czym przeszliśmy do Central Parku, gdzie zobaczyliśmy naprawdę niewiarygodne popisy artystów ulicznych i fontannę Bethesdy. Następnie, dla zmiany otoczenia, obejrzeliśmy Washington Square Park, DUMBO (część Brooklynu), przejechaliśmy się na karuzeli i odwiedziliśmy kilka małych galerii. 
Po południu pojechaliśmy do Greenpointu, polskiej dzielnicy Nowego Jorku, na Polskie jedzenie (cały czas się dziwię, jak strasznie kaleki stał się mój Polski). Po obiedzie postanowiliśmy przejść się po całej dzielnicy, i odkryliśmy sklep z polskimi łakociami. Natowi aż się zaświeciły oczy, cieszył się jak dziecko na widok całego tego jedzenia, bo ptasie mleczko i michałki, w które moi polscy rodzice nas zaopatrują tylko rozbudziły jego apetyt. Sklep był jednak cash-only (nie można płacić kartą), a Nate wydał swoje ostatnie pieniądze na nasz obiad, więc uprzejmie zaoferowałam, że to moja kolej na płacenie (ostatnio troszkę żyjemy jak w komunie, dzielimy jedzenie, dom, rodziców…). Biegniemy do automatu, a tu moja karta nie ma ochoty współpracować. W panice szukamy drugiego automatu, i historia się powtarza. Psiocząc, na czym świat stoi wyrzucamy wszystko z plecaków i kieszeni szukając gdzieś zagubionych drobnych. W końcu niemalże tracąc nadzieję udaje nam się uzbierać trochę ponad trzy dolary, które dumnie niesiemy do sklepu i zaczyna się zabawa w wybieranie. Łakocie pakowane w pudełka odpuszczamy sobie na samym początku- po pierwsze nas na to nie stać, po drugie, po co komu tyle tego samego rodzaju słodyczy, gdy naokoło jest tyle możliwości wyboru? Kończy się na tym, że odpuszczam sobie swoją ucztę- i tak wracam do domu za miesiąc- i pozwalam Natowi szaleć. W papierowej torebce ląduje całkiem przyzwoita ilość cukierków, po jednym z każdego rodzaju który wraz z młodziutką ekspedientką z gór określiłyśmy, jako konieczny do spróbowania. Pani było nas tak żal, że aż dała nam zniżkę!
Prosto z Polskiej dzielnicy trafiliśmy znowu do centrum. Wzięliśmy udział w bible study mesjanistycznych Żydów (których było mi strasznie żal, bo nie są prawdziwymi Żydami, ale też nie są Chrześcijanami, i generalnie cały czas się czują odrzuceni przez wszystkich), ale żeby wszystko wyprostować, powiem tylko, że głęboko wierzyliśmy, że to będzie wykład.
Gdy już poszerzyliśmy swoje horyzonty religijnie nadszedł czas by zrobić prawdziwie turystyczną rzecz- wspiąć się na szczyt Rockefeller Center i popatrzeć na Nowy Jork w nocy.
DZIEŃ 6, czwartek (19 czerwca)
Nasz zupełnie ostatni dzień w Nowym Jorku! Odwiedziliśmy budynek w którym dorastał mój host-dziadek, napisaliśmy miłą notatkę z podziękowaniem do naszych hostów i ruszyliśmy spowrotem, do domu, do Marylandu. 

Następne kilka dni spędziłam w domu, spotkałam się z moim drugim host tatą, poszłam z rodzeństwem na koncert muzyki klasycznej w pobliskim college, i nawet zerwałam się z łóżka przed siódmą, żeby przez godzinę uczestniczyć w darmowej lekcji jogi nad zatoką!

22 czerwca (niedziela) znowu opuściłam stan, tym razem kierując się na południe, do Karoliny Północnej do rodziców mojego host taty. Kąpaliśmy się w basenie, wygrzewaliśmy w saunie i pływaliśmy w oceanie. Nigdy wcześniej nie miałam przyjemności spędzać czasu nad oceanem, więc wysłuchałam kilku instrukcji o prądzie, meduzach i przypływach. Nate zaczął mnie straszyć, że „tutaj są rekiny”. Jocey (host siostra) chciała mnie pocieszyć, więc uśmiechnęła się ciepło i mówi: „Nie przejmuj się, Maria. Ich nie ma tutaj…”- zaczęłam oddychać z ulgą- „są raczej tam, pod pomostem.”
Ponieważ Jocey najprawdopodobniej będzie wychodziła za mąż przyszłego lata, pomagaliśmy jej szukać sukni ślubnej. Nigdy wcześniej nie miałam okazji brać udziału w takim przedsięwzięciu i strasznie się cieszę, że brałam w tym czynny udział.

Wróciliśmy do domu w środę (25 czerwca) i od tamtego czasu moje myśli obracają się naokoło wycieczki na którą jadę już pierwszego lipca, i która zajmie cały miesiąc, kajaków z host rodziną i powrotu do domu. Nadal nie wiem co mam myśleć o wracaniu do Polski, ta myśl mnie przeraża.