czwartek, 4 września 2014

"At the end of the day, your feet should be dirty, your hair should be messy, and your eyes sparkling."- Shanti

Moja mama krzyczy, żeby napisała, ale jakoś tak dziwnie, skoro siedzi w pokoju obok i może się zdarzyć, że o ten najnowszy post zapyta znad prania, lub usiądzie obok i uzna, że teraz sobie rodzinnie poczytamy całe moje wymianowe i powymianowe życie, co nadal wydaje mi się niepotrzebnym odzieraniem moich myśli z całej ich prywatności i udawactwa, że nikt tak naprawdę tego nie czyta.

Ale muszę napisać (MUSI TO NA RUSI. Z jakimi krajami graniczy Rosja? Z jakimi chce), bo nie da mi spokoju rodzicielska ciekawość, ani moje własne wyrzuty sumienia, że tak zostawiłam wszystko bez zakończenia, a ludzie, którzy raz na jakiś czas mówili mi miłe rzeczy na temat mojej grafomanii, są pozostawieni z próżnymi domysłami, na temat mojego prywatnego życia. Do tego przyzwyczaiłam się do ciągłej uwagi i relacjonowania wszystkim najmniejszego szczegółu mojego istnienia, więc oto proszę, pierwszy post po powrocie, here it is!
Od kiedy wróciłam z wycieczki po Stanach na każde najmniejsze wspomnienie, że będę wyjeżdżać zalewałam się łzami. Moja ostatnia protestancka msza w Stanach? Chlip. Moja mała siostra pyta, czy wezmę ze sobą Polską flagę? Chlip. Złapmy się za ręce przed obiadem? Chlip. Zaproszenie na przyjęcie po moim wyjeździe? Chlip. Prezenciki pożegnalne z obu stron? Chlip. Serniczek w restauracji z host rodziną zaraz przed wyjazdem na lotnisko? SZLOCH, SZLOCH.
Tyle łez obtarłam rękawem przed wyjazdem, że gdy w końcu dotarliśmy na lotnisko i mieliśmy te ostatnie kilkadziesiąt minut myślałam już tylko o tym, że nie jestem pewna, co się dzieje, i czy może moja rodzina pomyśli, że ich wcale nie lubię, bo nie płaczę, a ja przecież lubię ich i to bardzo, najbardziej.

W samolocie jak to w samolocie, człowiek się zawiesza i właściwie nie wie, co robi, ani kiedy ta cała podróż mija, ale pamięta jak czeka na wszystkie trzy walizki (już w Niemczech okazało się, że mój bagaż podręczny trzeba wrzucić do dużego luku, ale co mi tam, zrobili to za darmo) i jak widzi swoich rodziców, którzy się nic nie zmienili, oraz brata, który urósł trzydzieści centymetrów i mówi takim głębokim głosem, że nagle czujesz się tak, jak czują się dorośli, gdy zauważają, że z ich małych dzieci wyrosły duże nastolatki, i jakoś tak się czujesz staro.

I muszę się pochwalić, że niepłakanie szło mi całkiem dobrze. Spuchłam swoją twarz na samym początku, wybiegając do rodziców i zwracając na siebie całą masę uwagi, ale udało mi się tego nie powtórzyć, aż do momentu, w którym zapięliśmy pasy w samochodzie i po pierwszym pytaniu („To jak Ci tam było”) padło to drugie, bardziej szczegółowe, a ja położyłam głowę na własnych kolanach i zaczęłam wyć tak bardzo, że chyba myśleli, że będą mnie musieli zawozić do szpitala, a nie do domu.

Tak otwierają drzwi Ci, co byli w Ameryce (fotoreportaż):
Po dostaniu się do domu i kilku kolejnych nieudanych próbach konwersacji przyszły moje przyjaciółki, oraz znajomy rodziców, który został powitany zupełnie nieświadomym, amerykańskim „HAAAAAAAJ”, a w ciągu całego wieczoru język ciągle mi się plątał, i nie do końca wiedziałam, co mówię i po jakiemu. Moja rodzina miała niesamowitą radochę z faktu, że wystarczy powiedzieć „Jennifer” (imię mojej amerykańskiej mamy), bym z wesołego skakania zamieniła się w kupkę nieszczęścia, z której niekontrolowanym strumieniem ciekną łzy.

Następny dzień był chyba najtrudniejszym z całego powrotu, ponieważ uznałam, że pojadę i się przywitam z moim pięknym Gdańskiem, za którym tak tęskniłam. No i pojechałam, autobusami, za którymi tak tęskniłam, po trasie, którą idealizowałam, z niesamowitą dozą szczęścia, że oto dostaję to, czego mi brakowało, i popatrzę na książki w empiku, i zjem amerykankę w przejściu podziemnym, i kupię jabłko w czekoladzie na jarmarku i… i… i… i jak mnie walnął reverse culture shock to miałam tylko ochotę schować się gdzieś w lesie i nie wychodzić, dopóki moje wyretuszowane wspomnienia na temat Polski nie okażą się prawdą. I dlaczego, kurka wodna, nagle wszyscy mówią po Polsku, co?
Niedługo potem troszkę się pozbierałam, ogarnęłam, znalazłam pracę, na której zbijałam kokosy (chociaż jeszcze nie dostałam wypłaty i zaczynam się martwić :< ) i w której poznałam gościa z którym miałam chodzić do szkoły, i nie miałam ani siły, ani czasu myśleć o tym, co będzie po niedzieli, gdy nie będę mogła więcej uciekać przed perspektywą powrotu do zacnego XX Liceum Ogólnokształcącego.
Powrót do szkoły był emocjonalny, ale niezmiernie pozytywny, i tutaj muszę strasznie podziękować moim nowym classmates za tak entuzjastyczne powitanie. Lubię was, guys, nawet, jeżeli Wasze imiona nadal mi się gdzieś gubią.

No, ale pierwszy września to tylko pierwszy września, jest jeszcze drugi, trzeci, czwarty i piętnasty, jedna jaskółka wiosny nie czyni, a ja od momentu, gdy poszłam na pierwszą lekcję pierwszego prawdziwego dnia szkoły miałam dosyć gdakania o maturze. Staram się przed tym bronić najlepiej jak mogę, ale będąc osobą z natury podatną na sugestie i stresującą się więcej niż należy, idzie mi to opornie.
Jestem niesamowicie wdzięczna, że miałam możliwość wyjazdu na rok za granicę i odetchnięcia czymś innym niż Polski system edukacji, bo gdybym została, już bym rwała włosy z głowy, że nie zdam. A teraz jestem dopiero na etapie przygryzania palców i szybkiego oddychania oraz powtarzania sobie tego, w co święcie wierzyłam jeszcze miesiąc temu- że cała moja wartość jako człowieka nie opiera się na tym jak dobrze lub jak źle pójdzie mi na jakimś kretyńskim egzaminie, który mogę sobie przecież pisać co roku do końca świata i jeszcze dłużej.

Dodatkowo walcząc z paskudną presją otoczenia nastawioną na odebranie mi przyjemności życia wyśpiewywaniem słowa matura na wszystkie melodie zaczęłam popadać w stany jeszcze-nie-ale-już-niedługo-depresyjne, z którymi to walczę w miarę skutecznie sposobem, którego nauczyła mnie wymiana, czyli wychodzeniem z domu.
Tak, wychodzeniem z domu. Na wszystkie możliwe eventy organizowane w okolicy (CHWAŁA MIESZKANIU W MIEŚCIE), bo gdy siedzę na miejscu, to od razu robi mi się smutno.

Szczerze mówiąc od poniedziałku nie miałam wolnego czasu po szkole. Czytałam pracę domową z polskiego w skmce wracając w mokrym ubraniu z Sopotu, bo nagle okazało się, że ludzie z pracy planują śmignąć łódką, więc czemu miałabym nie śmignąć z nimi, rozmawiałam o problemie Romów w Polsce (czy raczej Romach, jako problemie,) po angielsku w conversation-club, przybijałam piątkę chłopakowi, który był tak zestresowany staniem za barem, że aż mu się ręce trzęsły, przypadkowo mam u siebie świadectwo maturalne dziewczyny, która za chwilę leci do Szwecji, za moment biegnę na wieczór poezji anglojęzycznej w bibliotece Amerykańskiej, a później na film o Palestynie, i na taki, co był kręcony 12 lat, a do tego wykład o Herbercie, a może jeszcze coś podróżniczego w Południku 18?
Ciągnie mnie daleko, daleko, podróżować, zwiedzać, oddychać, żyć. Chyba wsiądę w PKS i pojadę do Gniewu zobaczyć zamek, bo to taki polski Taj Mahal, a do tego blisko i tanio, a nigdy tam nie byłam. Marii Kazimierze budowano zamki, Maria Martyna sama sobie zbuduje, tylko jeszcze nie wie co. 


Od powrotu moje życie jest fantastyczne, jeżeli tylko nie myślę o WielkimMajowymPogromie.
Od powrotu wydaje mi się, że moja wymiana tylko mi się przyśniła.

O, a jutro mam pierwszą lekcję angielskiego! Trzymajcie kciuki, i mam nadzieję, że będziecie mnie czytać, gdy już Pani z Bośni lub Pan z Grecji odpiszą mi w sprawie wolontariatu, bo po co iść na studia, jak można zbawiać świat? ;)