czwartek, 29 maja 2014

"You must not lose faith in humanity. Humanity is an ocean; if a few drops of the ocean are dirty, the ocean does not become dirty."-Ghandi

21 maja (środa) miałam ostatnią lekcję Child Development II, ponieważ jest to klasa tylko i wyłącznie dla seniorów (i dla mnie!). Nauczycielka ma całą ścianę zdjęć swoich uczennic z CDII, więc my też zrobiłyśmy zdjęcie, i również zawisło w klasie. Tego dnia oprócz całej masy jedzenia które przyniosłyśmy do klasy, miałyśmy też okazję poznać Faith, dwutygodniową córeczkę Amber, jednej z dziewczyn z klasy.
Znajdź Marię!
22 maja (czwartek) jakoś mi tak dziwnie było podczas 3 i 4 lekcji, bez całej masy dziewczyn i grubej książki o nauczaniu. Spędziłam trochę czasu w BabyTalk, daycare na terenie szkoły. O, i nauczyłam się obsługiwać WindowsMovieMaker na globalu!

23 maja (piątek) jest ważną datą dla Nate i całej jego klasy, ponieważ tego dnia odbyła się uroczysta graduation. Byłam strasznie podekscytowana by wziąć w niej udział, nawet jeżeli tylko jako publiczność, przecież to takie "amerykańskie doświadczenie"! Jestem pewna, że wyglądało to inaczej niż w dużej publicznej szkole, w końcu dyplom dostawały tylko 33 osoby, jednak atmosfera była podniosła
Moja rodzina <3
Brianna i Nate
Rebecca i Nate
24 maja (sobota) był z kolei bardzo ważną datą dla mnie, ponieważ po raz pierwszy w życiu miałam możliwość wrzucenia karty wyborczej do urny. Po raz pierwszy w życiu mogłam całkowicie samodzielnie podjąć decyzję, kto, moim zdaniem, jest najlepszym kandydatem do europarlamentu. Przez te krótkie kilka dni miałam wrażenie, że jestem w stanie zmienić świat i sprawić, że będzie trochę przyjaźniejszy. A do tego udało mi się pokazać Polską ambasadę Nate’owi, Briannie i Edwardowi. I rozmawiałam po polsku i zostałam zaproszona do polskiej biblioteki i byłam taka strasznie szczęśliwa i dumna z faktu skąd pochodzę, gdzie się urodziłam, w jakim języku mówię i… i wtedy się okazało, że Korwin dostał się do europarlamentu, z tymi jego gadkami, że „szachy dla debili” (cholera!), że „zawsze się trochę gwałci” (CHOLERA!) i, że „kobiety nie powinny mieć prawa głosu” (NOSZ CHOLERA MAĆ!).
W każdym razie będąc w Waszyngtonie by zagłosować znalazłam ładną ścianę, którą terach chciałabym się pochwalić:
piękna, młoda, sfrustrowana.
W niedzielę (25 maja) całą rodziną (wliczając Briannę i Edwarda) odwiedziliśmy Sotterley Plantation, historyczne miejsce, gdzie przed wojną secesyjną pracowali niewolnicy na plantacji tytoniu. Udało nam się obejść domek gdzie mieszkali właściciele plantacji (który jak na dzisiejsze standardy był naprawdę niewielki) i przeszliśmy się po reszcie posiadłości, która była naprawdę śliczna. Moją ulubioną częścią było turlanie się z górki, troje wielkich nastolatków i pięciolatka. To, że jestem dorosła nie znaczy, że mam być poważna, prawda?
Pokój jest nieznacznie przekrzywony, ponieważ był zaprojektowany po pijaku (TAK POWIEDZIAŁ PRZEWODNIK!)
"Tutaj możecie dotknąć stuletniej deski." "ŁAAAAA, STULETNIA DESKA!"
Domek niewolników. Byłam głowę wyższa od drzwi, dawniej mieszało tam około 10-12 ludzi.

Poniedziałek (26 maja) był dniem wolnym od szkoły (memorial day). Ze względu na piękną pogodę i niezmierną chęć połączenia się z naturą, Nate i ja wybraliśmy się na 7,5 milowy spacer po partu stanowym. Przez pierwsze półtora towarzyszył nam nasz tata i Lilly, jednak pięcioletnie nogi nie były oczekiwane do przejścia całego dystansu, dlatego Lilly i tata wrócili, a my z Natem przeszliśmy resztę drogi sami. Mój host tata droczył się ze mną, że tak się zapieram w tym moim "nieznoszę sportu, nie uprawiam sportu, sport zabija", a podejmuję się przejścia prawie 14 kilometrów. Muszę przyznać, że szło mi się świetnie. Chwilę po szóstej mili musiałam zrobić sobie kilka minut przerwy i zjeść przekąskę, jednak poza tym sunęliśmy równo. Miło było spacerować z kimś kto chodzi tak samo szybko jak ja!
Po spacerze, cali śmierdzący i spoceni, pojechaliśmy prosto na graduation party znajomej Nate. Na szczęście nie było to bardzo formalne przyjęcie, więc uszliśmy w tłumie :)

27 maja, we wtorek, wczesnym popołudniem wraz z Natem, Brianną i Rebeccą wyjechaliśmy do Waszyngtonu, by wziąć udział w koncercie Arvo Pärt'a, estońskiego kompozytora który jest uważany za najbardziej grywalnego żyjącego kompozytora na świecie. (czy "grywalny" to w ogóle słowo?). Największą atracją był sam kompozytor, który siedział na widowni, i nawet pomachał nam wszystkim na początku, oraz prezydent Estonii, o którym nie wiem nic, poza faktem, że był niesamowicie wyluzowany, żartował sobie sam z siebie i swojego kraju oraz mówił niemalże bez akcentu. Nie znam się na muzyce klasycznej, więc nie mogę powiedzieć, że wykonawcy byli wybitni, lub okropni. Mnie się jednak podobało :)
Mieliśmy szczęście, że udało nam się zostać cały koncert, jedna gdy artyści odłożyli instrumenty na swoje miejsce po ostatnim utworze, wystrzeliliśmy z sali jak z procy. W mniej niż dwie godziny udało nam się dostać do domu, szybko przebrać i dotrzeć do bazy NAVY w której odbywał się "project grad", impreza z okazji ukończenia szkoły. Gdyby nie to, że trwało to do pierwszej, a my wszyscy byliśmy niezmiernie zmęczeni. Trochę czytałam książkę, trochę rozmawialiśmy, a później puszczono nam film ("Iluzja") w kinie w bazie, który to film był jeszcze bardziej niemądry po północy, niż był gdy widziałam go w wakacje. 

środa, 21 maja 2014

"Centrum mojego świata... nie jest handlowe"- Loesje

Żyję i mam się świetnie.

Całą swoją wolą motywuję się by napisać cokolwiek więcej, mimo, że jestem niezmiernie zajęta szukaniem tanich lotów z Gdańska do gdziekolwiek, martwieniem się jak mam wysłać dziesięć kilo książek do domu oraz wewnętrzną walką pod tytułem: „nie chcę do liceum, nie chcę na studia, chcę zapakować plecak i podróżować po świecie”.

W każdym razie ostatnie dwa tygodnie upłynęły mi bardzo przyjemnie, zaczynając się w sobotę (10 maja) wycieczką do Waszyngtonu DC by świętować dni otwarte ambasad krajów członkowskich Unii Europejskiej. Zanim dotarliśmy pod drzwi którejkolwiek z ambasad zrobiliśmy sobie lunch w Erytreańskiej i Etiopskiej restauracji, gdzie ku mojemu niesamowitemu szczęściu jedliśmy rękami (jeżeli kiedykolwiek macie zamiar zrobić listę wszystkich moich dziwactw, zamiłowanie do jedzenia rękami powinno znaleźć się w czołowej dziesiątce). Spotkaliśmy się z Jonatanem i kierując się ilością ludzi w kolejce przechodząc obok dziewczynek tańczących tradycjonalne Irlandzkie tańce wygibańce, wybraliśmy jedną z najkrótszych- ambasadę Rumunii. Następnie Estonia (która okazała się dużo bardziej skandynawska niż wschodnio europejska), bieg do autobusu, Szwecja i generalna Unia Europejska. Ponieważ żadne z nas nie cieszy się życiem pod presją czasu zdecydowaliśmy, że na tym zakończymy i wybraliśmy się do historycznej części Waszyngtonu, as well as do wegańskiej restauracji, gdzie szamaliśmy najlepszą imitację kurczaka, jaką kiedykolwiek widziałam (nawet miał patyczek w miejscu kości!) oraz szejka z mlekiem z konopi.

W poniedziałek (12 maja) zamiast w moim Leonardtown High wylądowałam w chrześcijańskiej szkole prywatnej (Przypadek? Nie sądzę) ponieważ zdecydowałam zignorować górę pracy która na mnie czekała  poszerzyć gamę doświadczeń o dzień w szkole prywatnej. Dostałam mundurek i cały dzień chodziłam za Natem towarzysząc mu w każdej lekcji (poza chórem, ponieważ musiałam wrócić do własnej szkoły na próbę do przedstawienia). Lekcje nie różniły się zbytnio, jednak wielkość szkoły i ilość uczniów- znacznie (całe Natowe liceum ma niewiele ponad 100 osób).

W szkole Nate’a istnieje tradycja, że każda klasa seniorów przygotowuje żartobliwe nabożeństwo, często w formie spektaklu. Tegoroczna „chapel” odbyła się w czwartek (15 maja). Cały show nazwali „Christian school musical” (w odwołaniu do „High School Musical”) i zawarli w nim bardzo dużą ilość odwołań do niemalże pop-culturowych filmów. Dostałam nawet małą rolę, ot tak, bo „she doesn’t even go here!” (wszystko się wyjaśni, gdy już zobaczycie „Mean Girls” :) ).

W piątek (16 maja), po tylko czterech tygodniach czasu na przygotowanie nadszedł czas na mój ostatni teatralny występ, co najmniej w Stanach, a może nawet i w życiu. Wiosenne One Acts, wydarzenie niedopięte na ostatni guzik, ale bardzo wesołe i improwizujące. Oh, i zagrałam feministkę-ekolożkę. 
Z perspektywy czasu mogę śmiało powiedzieć, że dołączenie do teatru było jedną z najlepszych decyzji które podjęłam- nie tylko miałam dużo funu, ale też poznałam niesamowitych ludzi, bez których moja wymiana nie byłaby aż tak udana. 

poniedziałek, 5 maja 2014

*GO! At least once a year to a place you have never been before.*

Kilka dni temu, w sobotę (26 kwietnia), spotkałam się w z moją counselorką, która pracuje w pobliskim collegu, by wybrać się na doroczny World Carnival organizowany przez studentów. College położony jest w naprawdę urodziwym miejscu i było widać, że kampus jest doświadczony w przygotowywaniu tego typu eventów. Zaczęliśmy od niewielkiego pochodu, w którym miałam szczęście otwierać wraz z counselorką w wózku golfowym. Przejechałyśmy się naokoło kampusu, posłuchałyśmy otwarcia, rzuciłam ciastem w wykładowcę (!!), wypiłam najsłodszą lemoniadę w moim życiu i nawet udało mi się zrobić własny t-shirt (jak to możliwe, że nigdy wcześniej nie słyszałam o spin art!?), który po jakiś trzydziestu sekundach został zwiany na ziemię, w wyniku czego nie wiem czy będę miała szczęście włożyć go po raz kolejny (w tym momencie czeka w kolejce do prania. Trzymajcie kciuki!).
Tego dnia obył się również prom, na który większość wymieńców czeka z niecierpliwością, i na który ja wcale nie miałam ochoty iść, jednak przekonałam siebie samą argumentem, że jeżeli nie pójdę, to do końca życia będę żałować. 

Tak więc, zaopatrzyłam się w bilety, sukienkę (której cenę w dalszym ciągu uważam za jeden z największych sukcesów mojego życia) i „date”. Mówiąc „date” mam na myśli, że wzięłam ze sobą Nate’a, bo tutaj tak mi wyprano mózg, że dałam się przekonać, że na prom to trzeba iść z chłopakiem. A przecież nie pójdę z takim jakimś CHŁOPAKIEM-CHŁOPAKIEM, który może jeszcze na dodatek będzie Amerykaninem i sobie wymyśli, że mam tańczyć z nim w taki sposób, w jaki amerykańscy chłopcy tańczą z amerykańskimi dziewczynami. Więc poszłam z moim bratem. 
Brianna (w planie oryginalnym miała iść z nami) pomogła mi się przygotować, poświęcając moim włosom więcej uwagi niż ja przez całe moje życie. Zrobiliśmy sobie szybkie zdjęcie, i pojechaliśmy do domu Elizabeth, mojej kumpelki z Chińskiego, która twierdziła, że of course nie ma najmniejszego problemu żebym przyprowadzila "chłopaka" na przed-promowe-party.
 Okazało się jednak, że „jasne, nie ma problemu” oznacza mniej więcej tyle, że biedny Nate będzie jedynym przedstawicielem płci brzydkiej (swoją drogą, to strasznie seksistowski termin) w domu pełnym dziewczyn, które jak się już przygotowały, to musiały zrobić miliard zdjęć. My pouśmiechaliśmy się minutę do obiektywów i przez następną godzinę opalaliśmy nasze piękne twarze na późno popołudniowym słońcu.
Mina Nate pod tytułem: "Nie, to wcale nie jest niezręczne!"
Po godzinie pstrykani zdjęć wszystkim, co było pod ręką, pojechaliśmy wszyscy w kolejne miejsce, gdzie dla odmiany… robiliśmy zdjęcia. 
W końcu ruszyliśmy w kierunku remizy strażackiej. Nie za bardzo wiem czego oczekiwałam, jednak jeżeli w taki sposób wyglądają wszystkie remizy strażackie, mój tandetny remizowy ślub nie ma szans na realizację, z tego prostego powodu, że remizy nie wyglądają tandetnie :<

Zaraz po wejściu do środka zagłosowaliśmy na króla i królową balu; o ile kojarzyłam jedną z dziewczyn z moich zajęć, to nie miałam pojęcia, kim są chłopcy startujący o tytuł króla. Dlatego też zagłosowaliśmy na Jimmiego, ponieważ miał najbardziej przyjacielskie imię.
Tematem tegorocznego balu był Great Gatsby, więc gdziekolwiek się nie spojrzało były pióra, a rekwizyty do automatu fotograficznego zawierały między innymi kilka plików sztucznych pieniędzy.

Pamiętacie moje wynurzenia na temat wyuzdanych tańców podczas Homecomingu? Od tamtego czasu zmieniłam się wystarczająco, że zaczął mi przeszkadzać trochę inny aspekt twerkingu niż ten, który przeszkadzał mi jeszcze w październiku. Tym razem nie miałam nic przeciwko parom, które cieszą się sobą na parkiecie, nawet jeżeli to nie jest coś co planuję robić kiedykolwiek w moim życiu. Tym razem wszystkie moje negatywne emocje uderzyły w ludzi, którzy ocierają się o siebie tylko i wyłącznie pod presją otoczenie, nie dlatego, że sprawia im to przyjemność.

Wyobraźcie sobie, że idziecie na potańcówkę. Ponieważ należy iść z chłopakiem, zgadzacie się pójść z jakimś takim znajomym znajomego. Presja rówieśnicza sprawiła, że wydaje Wam się, że jesteście OCZEKIWANE ocierać się swoim tyłkiem o krocze tego kolegi, którego imię średnio pamiętacie, więc przez cztery godziny stoicie w miejscu wykonując jeden i ten sam ruch bioder, zastanawiając się, po co Wy w ogóle przyszłyście na ten cały śmierdzący prom i kto śmiał Wam wmówić, że to najlepsza noc Waszego życia. No, ale cóż, tak się robi, nie? Wszyscy to robią, tak się tańczy, Zenek zapłacił za Wasz bilet to mu się należy, right? Problem polega na tym, że Zenkowe nogi też trochę już bolą, popatrzyłby tej swojej koleżance trochę w oczy, a tu jedyne, co widzi to tył jej głowy, stół z łakociami wygląda zdecydowanie bardziej pociągająco niż jakaś tam ledwo-znajoma, i w ogóle to chce mu się siku, ale przecież jej tego nie powie, nie? To jest to, czego foczki od Ciebie chcą, pokaż jaki z Ciebie facet!

Naokoło jest sporo par, które wyglądają jakby to było spełnienie ich marzeń, więc czujecie się trochę niekomfortowo w swoich ciałach, bo apparently coś jest z Wami nie tak, skoro Wam się nie podoba. I tak w kółko, piosenka po piosence, czasami dostosowując tępo do melodii, czasami nie, przez bite 240 minut ocieracie się o siebie nawzajem z wyrazem twarzy wskazującym, że czujecie niewiele ponad śmiertelną nudę.

I to jest dokładnie to, co mnie doprowadza do szału, do szewskiej pasji, do rzucania talerzami i krzyczenia na całą tą cholerną patriarchalną kulturę przesyconą seksualnością i cyckami (ale pamiętaj, że nie wolno karmić piersią w miejscach publicznych!). Nie mam już nic przeciwko parom, które przenoszą grę wstępną na parkiet. Mam za to dużo przeciwko wmawianiu tym biednym dziewczynom, że są OCZEKIWANE by tańczyć w ten konkretny sposób by zyskać akceptację grupy. Nie podoba mi się, że im się wydaje, że muszą to robić, skoro zgodziły się przyjąć czyjeś zaproszenie. I w ogóle, to nie podoba mi się, że gdyby odmówiły, to Ci chłopacy zdecydowanie nie przyjęliby tego w należyty sposób. Dodajcie to do listy "dlaczego jestem feministką". Reszta dokładnie tutaj -> x

My bawiliśmy się naprawdę dobrze. Nate poznał moich znajomych, i wzbudził trochę konsternacji, jako, że był przedstawiany, jako „mój brat”. Sammy z GSA rzucił się na nas oboje krzycząc: „I know a polish dudeeeeee!”, reszta patrzyła spod oka zastanawiając się, czy biedny Nate łapie cokolwiek po angielsku, aż do momentu gdy zorientowałam się jak wielki błąd popełniam, i wytłumaczyłam ładnie, że przez "brat" rozumiem "amerykański brat". I sytuacja się pięknie rozwiązała :)

W czwartek (1 maja) nie poszłam do szkoły, bynajmniej dlatego, że było wolne. W jednej ze szkół podstawowych odbywał się „Multicultural Day” i zaraz obok Justusa z Niemiec i dobrej piętnastki innych wybrańców zostałam poproszona o przygotowanie krótkiej prezentacji na temat Polski. Miałam przypisaną klasę i co dziesięć minut dzwonił dzwonek, na znak, że mój czas z daną grupą dobiegł końca. Grupa wstawała, mówiła ładne thank you i przemieszczała się do następnej klasy.
Zaczęłam równo o 9, dwiema grupami drugoklasistów. Pięknie mi szło, aż do momentu rozpoczęcia prezentacji dla mojej trzeciej grupy, w skład której wchodziły niespełna czteroletnie przedszkolaki. Dzieciaki nie miały najmniejszej ochoty oglądać mapy czy flagi, a gdy wrzuciłam na rzutnik zdjęcie polskiego alfabetu, zamiast powtarzać za mną wszystkie literki z ogonkami, zaczęły śpiewać piosenkę (ej bi si di i ejcz dżi…). Ja nie za bardzo wiedziałam, co mam ze sobą zrobić, za to nauczycielki, które przyszły z nimi, zaśmiewały się do łez, prawie nie miały czym oddychać! Poczekałam aż dzieciaki skończą piosenkę, kazałam im wstać i resztę czasu spędziliśmy śpiewając „head and shoulders, knees and toes” po polsku. :)

Szkoła w której miałam prezentację jest szkołą publiczną, jednak bardzo zależy im na asymilacji dzieci z niepełnosprawnościami z dziećmi pełnosprawnymi, dlatego też większość grup była mieszana. Kilka razy zostałam poproszona o włożenie pewnego rodzaju mikrofonu/przekaźnika, żeby dzieci niedosłyszące mogły mnie lepiej słyszeć (wydaje mi się, że to wygłusza hałas otoczenia), raz dziewczynka z syndromem downa podbiegła do mnie, przytuliła się i patrząc mi w oczy mówi „Strasznie lubię się przytulać”. Więc, odpowiedziałam, że ja też strasznie lubię się przytulać, i ją objęłam, zdając sobie sprawę, że prawdopodobnie łamię wszystkie przepisy szkoły na temat kontaktu fizycznego z uczniami.

Podczas każdej prezentacji na jednym ze slajdów pokazywałam naszą walutę- banknoty i monety, ponieważ nasze złote bardzo różnią się od dolarów, a dzieci mogą nie zdawać sobie z tego sprawy. Ponieważ to jest szkoła integrująca (oraz ponieważ uważam, że to strasznie ciekawe), za każdym razem wspominałam, że te kształty w lewym dolnym rogu są nadrukowane na banknoty, by ludzie niewidomi mogli położyć na tym palec i wiedzieć, jaką wartość ma dany banknot (wiecie, o czym mówię? Że 10 złotych ma kwadrat w rogu, 20 kółko, 50 romb etc). W jednej z grup, zupełnie z boku, z nauczycielką, siedział niewidomy chłopiec. Nie zdawałam sobie sprawy z jego obecności aż do momentu; nauczycielka zaczęła mu szybko opisywać kształty, pytając, czy nie byłoby super gdyby wprowadzili coś takiego na ich banknotach. Ten chłopiec, mógł mieć z 8-9 lat, szeroko się uśmiechnął i powiedział: „Taak, nikt by mnie wtedy nie oszukał”. Serduszko mi drgnęło, oczy się zaszkliły, i musiałam się bardzo skupić by brzmieć tak samo wesoło jak przed minutą, zwracając trochę więcej uwagi na sposób, w jaki mówię (na przykład opisałam naszą flagę słowami, oprócz pokazywania zdjęcia na slajdzie).

Mają najtrudniejszą grupą była grupa składająca się z tylko trojga dzieci. Początkowo bardzo się zdziwiłam, że mam troje dzieci i trzy nauczycielki w tym samym czasie, ponieważ wygląd dzieci nie wskazywał na żaden niedorozwój. Usiedliśmy na dywanie (z takiej pozycji zaczynałam każdą prezentację, siedząc na równym poziomie z dziećmi, klikając ręką mądrą-tablicę), zadałam swoje pierwsze standardowe pytanie („so, guys, what do you already know about Poland?”) i… zorientowałam się, że nic z tego nie będzie. Oni nie zdawali sobie sprawy, że próbuję coś przekazać, nie mogłam nawet nauczyć ich piosenki, bo byłabym jedyną, która tańczy i śpiewa. Nauczycielki uśmiechały się do mnie starając się przesłać wszystkie możliwe wsparcie mentalne, więc pokazałam wszystkie zęby i zaczęłam prezentację. Show must go on, tym razem prezentowałam dla dorosłych. W pewnym momencie jeden z chłopców podszedł do mnie, raczej zainteresowany moimi nogami niż moją osobą. Usiadł mi na kolanach (nauczycielki upewniły się, że to jest okey), i przytulał się mimochodem. Uznałam to za sukces i przejaw jakiejś interakcji, dlatego też pełna nadziei przerwałam gadanie i zapytałam go, czy nie chce mi pomóc przerzucić slajdu. Bo to przecież jak magia, tapiesz w tablicę dwa razy i zmienia się obrazek. Jednej z nauczycielek zrobiło się mnie żal, i niemalże przepraszającym tonem powiedziała, że raczej nic z tego nie będzie. I miała rację. Chłopiec przelotnie zaszczycił mnie spojrzeniem, ale raczej dlatego, że byłam na drodze jego wzroku i zmieniłam ton, nie dlatego, że miał najmniejsze pojęcie o czym mówię. Resztę prezentacji wygłosiłam do nauczycielek, podczas gdy troje dzieci patrzyło pusto w przestrzeń. Gdy upłynął ich czas i musieli iść wszyscy wstaliśmy, a ten chłopiec, który siedział mi na kolanach wsunął mi swoją rączkę w rękę i czeka. Nie dlatego, że mnie polubił, lecz dlatego, że po prostu nie zdawał sobie sprawy, że coś jest nie tak. Nie był w stanie pojąć, że nie jestem osobą, która zajmuje się nim 5 dni w tygodniu przez 8 godzin od września. Gdy nauczycielka złapała jego drugą rękę, on automatycznie puścił moją i podążył krok za nią. Zero kontaktu z otoczeniem.  Zostałam więc sama, mając dwie minuty by pozbierać się w sobie i przywitać kolejną grupę.

Mam jeszcze jedną historię, którą chciałabym się podzielić, ponieważ zbulwersowała mnie strasznie i chciałabym zbulwersować Was odrobinkę as well.
W jednej „zdrowej” klasie była dziewczynka, która miała aparat słuchowy w obu uszach, jednak wydawała się normalnie rozwijająca. Od samego początku mojej prezentacji wydawała się strasznie zainteresowana, odpowiadała na pytania, które stawiałam i strasznie chciała zadawać własne. Ludzie niesłyszący bardzo często mówią w specyficzny sposób- wolno, przeciągają wyrazy, nie wymawiają niektórych liter, generalnie ciężko ich zrozumieć i trzeba się skupić (szczególnie, jeżeli mówią w Twoim drugim języku). Dla mnie było bardzo ważne, by dać jej szansę dowiedzenia się wszystkiego co by ją interesowało. Starałam się ją zrozumieć, czasami po prostu domyślałam się, co chciała powiedzieć i dawałam wyczerpujące odpowiedzi. W klasie była również jej nauczycielka, której miałam szczerą ochotę przywalić. Mieliśmy spędzić razem 10 minut, i ta dziewczynka podnosiła rękę, gdy miała pytanie. Nauczycielka co chwila mówiła lub pokazywała, by tę rękę opuściła. Strasznie mnie to irytowało, ponieważ mogłam widzieć, że dziecko rozumie wszystko i łapie szybko, przetrwarza informacje, jednak potrzebuje 15 sekund żeby się wysłowić, nie 3.

Prezentowałam od 9 do 15, z godzinną przerwą na lunch. W przyszłości poważnie rozważam bycie nauczycielką, jednak zdecydowanie muszę skonsultować to z moim gardłem, które prawdopodobnie nie jest ku temu zapalone aż tak bardzo jak ja. 

W piątek (2 maja) wróciłam do szkoły podstawowej by wraz z moją grupą przeprowadzić krótką lekcję w ramach Child Development. Nie będę opisywać jak fantastycznie nam poszło, pochwalę się tylko, ze trzylatki tak na mnie spojrzały, popatrzyły i zapytały, czy ja nie jestem ta co miała z nimi zajęcia poprzedniego dnia. Feeling famous.

Po wycieczce nie wróciłam do szkoły, lecz pojechałam z Natem i Brianną i moją (amerykańską) mamą zjeść lunch z ciocią Brianny w tajskiej restauracji. Pierwsze spotkanie z tajskim jedzeniem było zdecydowanie pozytywnym przeżyciem :)

Po lunchu wróciliśmy do domu by przygotować się do Junior Senior Banquet, czyli prom szkoły Nate i Brianny. Ponieważ oboje chodzili do niewielkiej szkoły prywatnej ich prom wyglądał zdecydowanie inaczej niż mój. Przede wszystkim ich całe liceum miało mniej ludzi niż mój jeden rocznik. Do tego nie zaczęło się od tańczenia, lecz od fantastycznego obiadu oraz uhonorowania seniorów (wychowawca ostatniej klasy kupuje śmieszne prezenty i mówi coś miłego o każdym z jego uczniów). Dopiero wtedy zaczęliśmy zabawę, niektórzy łamali nogi na parkiecie, inni okupowali photobooth, inni dyskutowali przy stołach, jednak wszyscy świetnie się bawili. Mimo, że nie chodzę do tej samej szkoły, starsznie się cieszę, że udało mi się poznać niektóre z tych dzieciaków, bo są naprawdę super :)
Ja i moja mama :)
Nate i nasza mama
W sobotę (3 maja) nie zmarnowaliśmy ani minuty z naszych cennych żyć, jednak najlepsze historie mam z wieczoru, gdy to zaraz po speklatklu tanecznym w collegu Brianny zdecydowaliśmy się zapoznać mnie z fantastyczną amerykańską rozrywką znaną pod nazwą "coning". Śmieję się sama do siebie, gdy o tym myśle. Kocham Nate, kocham Briannę, kocham moich host rodziców, kocham kota, kocham wszystkich tych fantastycznych ludzi których miałam szansę poznać, kocham Rotary, kocham moją wymianę i kocham Amerykę. 

Dziękuję, dobranoc.