niedziela, 20 października 2013

"Poniedziałki są w porządku. To twoje życie jest do bani."-Ricky Gervais

Poniedziałek był dniem wolnym i zaczął się dobrze od samego rana- gdy tylko wstałam czekały na mnie truskawkowe pancakes z czekoladą i syropem. Po południu spotkałam się z dziewczynami z Share Your Culture Club na Forest Hall Farm by doświadczyć prawdziwego amerykańskiego CornMaze. Generalnie cała zabawa polega na tym, że wchodzisz w labirynt gdzie z każdej strony jesteś otoczony kukurydzą, gubisz się i robisz dużo zdjęć. Amerykanki przyznały, że tegoroczny labirynt nie jest imponujący, ale nie przeszkodziło to nam świetnie się bawić :)
Sara (zeszłoroczny wymieniec do Włoch), amerykanka której imienia nie pamiętam, Giudi (Włochy), Silje (Norwegia), kolejna amerykanka której imię mam na końcu języka i moje piękne JA.
Kształt tegorocznego labiryntu.
kukurydziany plac zabaw!
Do tego w małym sklepiku kupiłam jedzenie- piwo korzenne, cydr jabłkowy (ale bez obawy- to po prostu taki prawdziwy, nieprzetworzony sok, żadne alkohole!), apple butter oraz śmieszne kolorowe pałeczki, które opisali jako smakowy miód. Zapakowano mi to w papierową torbę, więc czułam się jakbym miała przy sobie co najmniej średnio legalne trunki. Ah, życie na krawędzi!
Wieczór rozpoczęłam kolacją w panera bread, zdrowym fastfoodzie, opychając się kremem pomidorowym i chlebem, który w końcu zaczął przypominać europejski, zapijając jedną z najlepszych mrożonych zielonych herbat jakie miałam przyjemność pić. Zakończyłam tortem lodowym, który miał zdrową amerykańską ilość cukru (no ale musiałam zjeść, ponieważ był kupiony jako afterjedzenie z okazji 18 urodzin mojej hostsiostry. Takich rzeczy się nie odmawia, PRAWDA?). Za to w nocy, gdy mój brat zorientował się, że miał przygotować hiszpańskie jedzenie do szkoły całą rodziną obieraliśmy ziemniaki i kroiliśmy pomidory. Było SUPER.

We wtorek na personal living odkryłam chyba pierwszą wielką różnicę kulturową pomiędzy Polską (chyba generalnie Europą) a Stanami (a przynajmniej moją okolicą). Na "inteligentnej tablicy" pojawiały się krótkie opisy sytuacji, my musieliśmy powiedzieć jak byśmy się zachowali i przedyskutowywaliśmy możliwe konsekwencje. Oprócz oczywistych "jesteś na imprezie i ktoś proponuje Ci alkohol" pojawiło się zdanie "James zaprasza Cię do domu pod nieobecność jego rodziców". Zasadniczym dla mnie pytaniem było: "okey, kim jest James?", jednak dla moich amerykańskich koleżanek odpowiedź była jasna od samego początku- NIE MA MOWY. Bo o ile ani ja, ani moi polscy rodzice ani moja polska babcia ani nikt w całym moim polskim otoczeniu nie widzi nic zdrożnego i złego w posiedzeniu u przyjaciela lub pracowaniu nad projektem z przedstawicielem płci przeciwnej w zamkniętym pomieszczaniu bez nadzoru przyzwoitki to amerykanie mają z tym problem. Poważnie. Przyznali się, że pewnie napiliby się w czasie imprezy, albo ściągnęli na teście (przez co tutaj można mieć wpis do akt i utrudnioną drogę na uniwersytet), ale pójść ze znajomym do jego domu gdy nie ma rodziców? W ŻYCIU. Mój przyjaciel doradził mi, żebym się nigdy nie przyznawała, że wielokrotnie przebywałam z chłopakiem sam na sam. Jeszcze by nasłali CIA na moich rodziców w Polsce lub przynajmniej odebrali im prawa rodzicielskie.

Od jakiegoś czasu coś mi się te moje włosy latały trochę zbyt bardzo, a gdy Nana napisała, że jej wypadają trochę za mocno zauważyłam, że moje też nie mają się zbyt dobrze. Fiksowałam przez dobre kilka dni, aż w końcu zaopatrzyłam się w żelazo, multiwitaminki (amerykańskie, do żucia, w trzech różnych smakach) oraz wielki kontener odżywki do włosów i od środy oficjalnie zaczęłam się tym wszystkim faszerować rozpoczynając walkę. To chyba jakaś klątwa (jak nie faraona, to może Ojców założycieli?), ponieważ Nepalka która przybyła do USA mniej więcej w tym samym czasie co ja zauważyła to również u siebie. Czyli widzisz, mamo, to nie dlatego, że nie jem mięsa. :)
W środę odbyły się również próbne SATy na które obowiązkowo mieli iść wszyscy sophmorzy i juniorzy. A ja ponieważ jestem twardzielką najnormalniej w świecie zignorowałam polecenie i poszłam na normalne lekcje. Taka jestem twarda! I przepustek na lunch w bibliotece też nie biorę, idę tam prosto po dzwonku!!! YOLO.

W czwartek zostałam poczęstowana imbirem w czekoladzie. Jeszcze nie zdecydowałam czy mi smakowało, czy nie.
Na Child Development II musimy przygotowywać "story times" czyli generalnie dwu-trzyosobowa grupa czyta książkę i zarządza activity, a reszta udaje, że ma od 3 do 5 lat. Zawsze mamy dużo śmiechu i świetnie się bawimy, bo kto nie lubi mazać farbkami lub skakać przez cały pokój jak żaba? Tego dnia nadszedł czas na mój "story time", więc razem z dwoma innymi dziewczynami czytałyśmy wcześniej wybraną książkę traktującą o różnych kolorach skóry. Następnie poprosiłyśmy naszych "uczniów" o odrysowanie swoich rączek na kawałkach papieru technicznego, pomalowanie ich i przyklejenie do globu. Oto efekt naszej pracy:
Do tego zaprosiłam się na homecoming (nie mogłam się oprzeć swojej inteligencji i urodzie<3 <3 <3) i oto co mam do zaprezentowania:
Muszę przyznać, że było miło, podczas kupowania zaproszenia. Siedziały trzy osoby, pierwsza  była kobieta w średnim wieku, która sprawdzała, czy nie figurujemy na liście dłużników, bo jeżeli mamy jakieś zaległe opłaty, to nie możemy uczestniczyć w potańcówce (swoją drogą pozdrawiam mój human. Biedna Marta ma z Wami urwanie głowy, przydałoby jej się coś takiego. Bumelanci). Gdy się przywitałam powiedziała, że dzisiaj strasznie dużo różnych akcentów słyszy, i zaczęła zgadywać, że jestem ze Skandynawii. Gdy podałam kraj, z którego przyjechałam twarz jej się rozświetliła i zapytała o miasto. Z uśmiechem odparłam, że Gdańsk. Byłam pewna, że nie kojarzy i skończymy na kiwaniu głowami. A jej aż się oczy zaświeciły gdy zapytała, czy to to miasto, gdzie jest port. Ponieważ kolejka nie mogła czekać skończyłyśmy pogawędkę życząc sobie miłego dnia. To był jeden z tych nielicznych razów w Usie, gdy ktoś życząc Ci dobrego dnia naprawdę ma na to nadzieję.

W piątek znowu miałam wolne i... znowu poszłam do kukurydzianego labiryntu. Ale po kolei.
Wstałam, poobijałam się, posiedziałam z książką i herbatą na ganku aż przyszli hiszpańskojęzyczni panowie i zaczęli męczyć trawnik, a ja czułam się jakbym im stała nad głową i bardzo przeszkadzała, więc zdecydowałam się zrobić coś pożytecznego (czyt. zjeść lody). I tak sobie stałam z tymi moimi lodami, aż moi hostrodzice postanowili, że dzień jest zbyt ładny by siedzieć w domu. Musiałam przyznać im rację, bo rzeczywiście, pogoda była idealna. Załadowaliśmy się więc do samochodu i wyruszyliśmy na podbój drugiego z dwóch kukurydzianych labiryntów w okolicy. Moja rodzina zawsze ma w samochodzie jakieś książki, a ja mam taki tik, że zawsze jak widzę książkę to ją przeglądam. Odruchowo. I tak sobie przerzucałam strony w książce do angielskiego do piątej klasy amerykańskiej podstawówki, a mój wzrok napotkał poniższe:
W drodze gdzieś się zapodzialiśmy i jeździliśmy próbując się odnaleźć przez dobre czterdzieści pięć minut. Właściwie muszę przyznać, że sprawiało mi to przyjemność, naprawdę lubię jeździć sobie samochodem. Gdy dojeżdżaliśmy na farmę zauważyłam strasznie urocze snopki, udekorowane na wzór zwierząt. Wybaczcie jakość zdjęć, strzelałam do snopków z jadącego auta :)
Po dojechaniu na miejsce okazało się, że jest otwarta tylko w weekendy, więc zdecydowaliśmy się odwiedzić tą farmę na której już byłam. Nie przeszkadzało mi to jakoś specjalnie, ponieważ lubię spędzać czas na świeżym powietrzu, a amerykańskie realia nie pozwalają na to za często. Korzystam z każdej okazji ;)
W pięknym słońcu i 20*C żwawo przeszliśmy się po labiryncie, porobiliśmy zdjęcia, postraszliśmy kozy i postanowiliśmy wziąć udział w hayride (co mój ukochany słownik tłumaczy jako "przejażdżka wozem konnym wypełnionym sianem"). Wprawdzie konia nie było, ale amerykański rolnik z traktorem jak najbardziej.
Wieczorem upiekłam zebrę. Prawdziwą. Machała kopytkami, gdy wkładałam ją do piekarnika.
Nie była słodka enough, więc wysmarowaliśmy ją miodem/apple butter i wszamaliśmy do ostatniej kosteczki. Yum.

W sobotę standardowo moja rodzina miała wszystkie możliwe zawody sportowe, a ja standardowo ślęczałam nad szkolnymi sprawami. Dużo, dużo pracy, ze względu na koniec ćwierćrocza (? :))

6 komentarzy:

  1. Co to jest Apple Butter? Maslo o smaku jablek, czy jablka o konsystencji masla? ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mogłabym powiedzieć, że gęstszy mus jabłkowy.
      Miałam nadzieję na coś w stylu masła orzechowego (tak mi wytłumaczyli!), ale cóż.
      W każdym razie- dobre. Na naleśniki, na placki, na niedosłodzone ciasto. :)

      Usuń
  2. Co to jest cydr jabłkowy i te śmieszne pałeczki o smaku miodu (w ogóle smakowało jak miód)?? :D Amerykańskie wiejskie party są fajne, tak ładnie wyglądają xD Serio mówię :). Z tym podręcznikiem to mnie zaszokowałaś. Chyba zbytnio nie doceniam Amerykanów, może oni tylko udają, że o niektórych sprawach nie mają pojęcia ? ;) Pozdrawiam i czekam na kolejną notkę :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cydr jabłkowy to (według Brytyjczyków) wino na bazie jabłek.
      Według amerykanów to jest niefiltrowany i niedosładzany sok. Miła odmiana po tych wszystkich kartonowych przysmakach :)
      Pałeczki o smaku miodu smakowały jak taki udawany chemiczny miód. I były amerykańsko przesłodzone :)
      Muszę przyznać, że ja też świetnie się bawię na tych wszystkich wiejskich eventach. Chociaż na co dzień to bym nie chciała mieszkać w takiej okolicy.
      Wydaje mi się, że nie udają. Ale miło, że występujemy w ich książkach :)

      Usuń
    2. Z tym winem nie szalejmy - cydr jest znacznie słabszy, podobny do piwa, a w smaku powiedziałbym że jest w pół drogi między piwem a winem. No i jest słodki. Na szczęście cydr w znaczeniu naszym i brytyjskim w Stanach też występuje, tyle że jako hard cider. Dla nieletniego wymieńca może nie być okazji by go spróbować, ale po powrocie do cywilizowanej Europy (a nawet skończywszy 18 lat już :D) - koniecznie!
      W Stanach już zapewne przygotowania do Halloween w pełni? :> Jej, to akurat chciałbym zobaczyć.

      Usuń
    3. Mam cydr na liście rzeczy do zrobienia, gdy tylko wrócę do Polski ze wszystkimi wyczekiwanymi przywilejami wieku dorosłego :)
      A co do przywilejów wieku dorosłego i prawie-dorosłego- ostatnio siedziałam sobie w szkole i jeden z uczniów zorientował się, że nie jestem freshmenem (czy ja naprawdę, ale to naprawdę wyglądam na amerykańske czternaście lat?). Pierwsze pytanie jakie mi zadał brzmiało: "to jaki masz samochód?". Nie mógł uwierzyć, że nie mam auta, a wręcz nie wiedziałabym co z nim zrobić, gdybym już je miała. Eh, różnice kulturowe.

      Przygotowania do Halloween w pełni. W mojej okolicy jest taki zwyczaj, że w tygodniu poprzedzającym święto sąsiedzi podrzucają sobie drobne prezenty i słodycze pod drzwi. Strasznie mi się to podoba.
      Do tego wszystkie możliwe ozdoby już są porozwieszane, niektóre domy wyglądają jakby było opuszczone od co najmniej kilku dobrych miesięcy.
      Jakoś w tygodniu jadę kupić swój pierwszy w życiu Halloweenowy kostium do sklepu specjalizującego się właśnie w kostiumach! Jestem strasznie ciekawa jak to wygląda.

      Halloween halloween, ale w tym tygodniu obchodzimy homecoming week w szkole! Muszę wziąć aparat i zrobić zdjęcia, bo to jak wyglądają korytarze jest wręcz niewiarygodne. Dzisiaj gdzie bym nie poszła to opadała mi szczęka.
      A w piątek homecoming football game, a w sobotę homecoming ball!
      Jej, czuję się jak w filmie. ;)

      Usuń