środa, 30 października 2013

Into the wild czyli 'no, we don't have wifi. Talk to each other!'

Z gory przepraszam za brak polskich znakow i literowki w tej notce- wiem jak to irtytuje czytelnika, ale pisanie na ajfonie wcale nie jest takie latwe (szczegolnie jak sie ma grube paluszki).
A dlaczego spadlam do poziomu na krotym dodaje wpisy z telefonu? O tym juz za chwile.

Mialam plan by opowiedziec Wam wiecej o tym, jak znowu pojechalam na praktyki i jak dzieci w amerykanskich podstawowkach maja cala szafe AJpadow ktorych uzywaja do grania w gry matematyczne. Lub o tym, ze zamowilam teatralna koszulke. Lub o tym, ze spojrzalam na amerykanskie toalety z innej perspektywy i po raz pierwszy od kiedy chodze tutaj do szkoly zwolnilam sie do domi z powodu zlego samopoczucia.

Ale nie napisze tego wszystkiego, poniewaz ekran mojego komputera wyglada w nastepujacy sposob:
Nie pytajcie, bo nie wiem. Powaznie, nie jestem pewna co sie stalo, nie wiem w jaki sposob. Fakt faktem, ze utknelam bez wygodnego zrodla komunikacji ze swiatem na nie wiadomo jak dlugo.

Ale wiecie co? Nawet nie wpadlam w histerie. Moj mozg chyba powoli osiaga nirvane i przestaje przejmowac sie przyziemnymi sprawami. A do tego i tak spedzalam z komputerem za duzo czasu, przymusowy odwyk i ograniczenie moze sie okazac przydatne.

Wiec prosze o wyrozumialosc w oczekiwaniu na notki oraz o brak zbednych komentarzy na temat ich wartosci literackiej.

Dzieki, ze ktos to w ogole czyta,
Namaste

niedziela, 27 października 2013

"Jak panna nie jest ani bogata, ani urodziwa to przynajmniej nie powinna chodzić nabzdyczona"- Władysław Bartoszewski

W poniedziałek oficjalnie rozpoczął się Homecoming Week, co w skrócie oznacza tyle, że szkoła została udekorowana w sposób określony w temacie tygodnia (Disney Movies), przez całe pięć dni ubieramy się jak nam zagrają, w piątek idziemy kibicować naszej drużynie football'u w meczu, a w sobotę wciskamy się w kiece i idziemy na salę gimnastyczną by wziąć udział w potańcówce oraz by popatrzeć na bardziej intensywną wersję tego, co jest nam serwowane podczas przerw (szczerze mówiąc, nie miałam pojęcia, że można mieć czelność jeszcze intensywniej na oczach wszystkich zgromadzonych. I nie byłam stuprocentowo pewna, czy na pewno chcę to oglądać. No ale co mogę poradzić, homecoming będę miała raz w życiu, a zachowanie moich kolegów na przerwach już mnie nie zniesmacza aż tak bardzo, więc postanowiłam wznieść się na wyższy level tolerancji obyczajowej i sprawdzić czy mogę przebywać w otoczeniu ludzi zachowujących się aż tak nieprzyzwoicie bez puszczania pawia).
Poniżej przykłady dekoracji korytarzy. Moim najbardziej ulubionym jest ten z mulan, w którym uczniowie zamienili w cytatcie z piosenki 'let's get down to business to defeat the huns' słowo "huns" na "Northern", co jest nazwą innego liceum z okolicy.

Wracając do tematu- w poniedziałek odbył się pierwszy tematyczny dzień, pt. "dzień Ameryki". Ludzi można było podzielić na cztery grupy: tych którzy przebrali się pomysłowo, tych którzy włożyli cokolwiek związanego z tematem, tych którzy nie przebrali się w ogóle oraz tych którzy mieli wielką flagę Francji na twarzy. Nieświadomie. Cóż, happenes.

Do tego podczas próby do spektaklu (który zbliża się nieuchronnie) Ben, który jest najbardziej gniewnym z gniewnych przysięgłych ułożył pieśń którą z dumą mi zaprezentował. Szła jakoś tak: "Polska, Polska, Polska, leży w Europie, napadli na nią Niemcy i nie lubi Rosji, na na na". Czuję się uhonorowana.

We wtorek odbył się dzień superbohatera i superzłoczyńcy. Muszę przyznać, że jestem pozytywnie zaskoczona, ponieważ myślałam, że sporo ludzi przebierze się za żołnierzy (bliskość bazy NAVY i specjalny program szkoły przystosowany to częstych przeprowadzek chyba temu sprzyja?), ale oni wybrali kreatywne kostiumy! Oby tak dalej :)
A oto, Panie i Panowie, moja klasa na Globalu.
Tego dnia na child development miał miejsce nasz przedostatni "story time". Usiadłam sobie spokojnie obok "czarnych sióstr" (takich ghetto-czarnych, a nie tylko kolorem skóry) z których rozmowy rozumiałam niewiele ponad połowę. Czytaliśmy historię, zdobiliśmy ciasteczka i kolorowaliśmy dinozaury. Po pokolorowaniu mieliśmy nadać im jakieś imiona i przedstawić klasie z odpowiedzią na pytanie "co byś zrobił gdyby Twój dinozaur był prawdziwy" (nawiązanie do tematu historii). No więc każdy po kolei się wypowiadał, nadeszła pora czarnych sióstr, później moja. Gdy jakaś dziewczyna siedząca kilka miejsc dalej przedstawiła swojego dinozaura, jedna z sióstr (której imienia nawet nie potrafię wymówić) strasznie się oburzyła i ze złością powiedziała coś w stylu: "Ta dziwka ukradła imię mojego dinozaura!". Nie za bardzo zrozumiałam cel używania wulgaryzmów, ale amerykanie zdają się czerpać z tego dużą przyjemność, gdy uda im się przekląć i nauczyciel nie usłyszy, więc puściłam to mimo uszu. W każdym razie uznałam, że się wygłupiamy. Wiecie- sprawa toczy się o IMIĘ naszego DINOZAURA z KOLOROWANKI, co innego możemy robić niż się wydurniać? Pięknie się uśmiechnęłam i powiedziałam: "Oh, nie ma się czym martwić! Może one są rodzeństwem?". 
Po kilku minutach zadzwonił dzwonek, czarne siostry opuściły klasę, a ja zajęłam się sobą do momentu gdy podeszła do mnie nauczycielka i podziękowała za takie rozwiązanie sytuacji. Byłam tak zdezorientowana jak tylko się dało. Przecież sobie żartowałyśmy, nie? Może z jednym przekleństwem, no ale dziękowanie mi jest chyba trochę niepoważne, prawda? I tu moja nauczycielka uśmiechnęła się dobrotliwie i oświeciła mnie, że to nie były wygłupy. Że ona się NAPRAWDĘ zdenerwowała, że NAPRAWDĘ poczuła się zaatakowana tym, że ktokolwiek inny użył podczas tego zadania imienia "Billy" i że nie nazwała obcej dziewczyny "the b word" dla jaj. Światopogląd mi runął, aż się moje myśli zakręciły wokół własnej osi uderzając miarowo w czaszkę. Przez całą następną lekcję próbowałam zrozumieć w jaki sposób ktoś powyżej piątego roku życia może się wściekać o tak błahą rzecz. 

W środę dzień z dumą nosił nazwę "Wacky-Tacky" jednak jedyną szansę na przyjrzenie się kreatywności moich znajomych miałam na zdjęciach które Pani Dyrektor z lubością tweetuje, ponieważ wybrałam się do ambasady Arabii Saudyjskiej na moją pierwszą całodzienną wycieczkę szkolną. 

Rano miałam szansę użyć mojego parasola (W KOŃCU). Jest taki piękny i kolorowy, że od razu mi się lepiej patrzyło na świat gdy szłam w deszczu przemaczając buty. Gdy dotarłam do szkoły trochę się zakręciłam i zgubiłam, ale dotarłam na miejsce zbiórki (A+ za orientację w terenie, Stankiewicz!). Usadziłam się "wygodnie" w WielkimŻółtymAutobusie, pogawędziłam z chłopakiem który był strasznie podekscytowany faktem, że siedzi koło Dunki, ma Polkę za plecami, Francuzkę w rzędzie obok i Norweżkę za Polką.
Po dwóch godzinach jazdy dotarliśmy do Waszyngtonu, zrobiliśmy mały tour po mieście (obie z Norweżką przyklejałyśmy się intensywnie do szyby) i zatrzymaliśmy się pod drzwiami ambasady.
Trochę się zakręciliśmy jako, że większość ludzi wzięła wszystko ze sobą z autobusu, a telefony komórkowe były srogo zabronione. Odwróciliśmy się na piętach i zaczęliśmy zmierzać w kierunku WielkiegoŻółtego by odłożyć rzeczy, gdy zapytałam o mój aparat (który noszę ze sobą niemalże wszędzie i powoli czuję się jak turysta z Azji). Dostaliśmy pozwolenie na jeden aparat na całą grupę, więc zapytałam mojego ukochanego nauczyciela Globalu czy ma coś przeciwko bym wzięła swój. Tutaj mnie zawstydził krzycząc do drugiego nauczyciela: "CZY MARIA Z POLSKI MOŻE WZIĄĆ SWÓJ APARAT DO ŚRODKA!?!?".
Zostawiłam wszystko, wzięłam aparat, zaczęłam strzelać do wszystkiego naokoło. Jakoś tak wyszło, że przechodziłam przez bramkę jako jedna z ostatnich. Kładę portfel i aparat w koszyczku i na pytanie "czy to też portfel?" odpowiadam zgodnie z prawdą "nie, to mój aparat. Możemy wnieść jeden na grupę.". A tu pan lustruje mnie wzrokiem i mówi "Wy już wnieśliście swój jeden aparat". Zapowietrzyłam się troszkę gdy ten wielki i ciemny facet poprosił, żebym stanęła z boku. Mózg podpowiadał mi jakieś chore scenariusze, że zaraz mnie zatrzymają i oskarżą o jakieś straszne przestępstwa. W końcu to kraj znany z kamieniowania ludzi za jakieś błahostki, prawda? Teraz się zorientują, że nie jestem amerykanką i wyślą mnie swoimi arabskimi samolotami nawet-nie-wiem-gdzie.
Tak więc stałam sobie z boku robiąc dobrą minę do złej gry, uśmiechając się do Pana i Pani od bramki do wykrywania metalu pokazując jak bardzo niewinna jestem i jak to wcale nie stanowię zagrożenia. Ostatni wchodził mój nauczyciel. Strasznie się zdziwił, że ktoś już wniósł aparat, zrobił swoją bardzo zmartwioną minę i zaczął im tłumaczyć, że to niezmiernie ważne, że ja tu jestem wyjątkowym wyjątkiem, z Europy. Oni sobie popatrzyli po sobie, kazali mi oddać naklejkę z numerem depozytu i zniknąć im z oczu wraz z moim aparatem.

Ambasada była piękna. Po prostu piękna. Obejrzeliśmy film propagandowy (ale zrobiony ze smakiem) opowiadający wczesną historię oraz o dzisiejszym państwie arabskim. Później mieliśmy możliwość zadania pytań i jak na uczniów Global Diplomacy przystało zadaliśmy ich całą masę. Gość odpowiadał dyplomatycznie co oznacza, że mistrzowsko omijał wszystkie ważne lub dyskusyjne kwestie mówiąc zupełnie obok tematu. Do tego próbował nam wmówić, że szyici i sunnici to tak naprawdę się nie kłócą, bo to jak katolicy i protestanci. Cały czas powtarzał jak bardzo Arabia Saudyjska walczy z terroryzmem (to akurat prawda, bo się wściekli po 11 września gdy okazało się atakujący w większości właśnie z tego kraju. A Arabia i USA to najlepsi allies od ponad 70 lat.) i jak bardzo nie popiera przemocy (nigdzie, ani w Egipcie, ani w Syrii, ani w Izraelu, ani podczas Arab Spring, która przecież ani trochę nie zagraża ich monarchii). Arabia Saudyjska, moi drodzy, brzydzi się przemocą wobec wszystkich ludzi na świecie. A do tego walczy z terroryzmem. Ale bez przemocy. Tyle razy fraza "tortury fuj, przemoc ble" została powtórzona, że aż odważyłam się odezwać. Wytłumaczyłam, że jestem z zagranicy i, że polityka Stanów Zjednoczonych wysnuwa takie same twierdzenia o dyplomatycznym załatwianiu problemów i braku brutalności, a wszyscy wiemy co się dzieje w Guantanamo. I czy Arabia Saudyjska również będąc przeciwko używaniu siły stosuje takie metody na swoich przeciwnikach (szczególnie, że monarcha ma władzę absolutną, co nie jest zbyt popularne ostatnimi czasy). Zostałam zapewniona, że nie, że w życiu, że fuj. 

W przerwie między pytaniami sześcioro ochotników zostało zaprowadzonych do innego pokoju (moja głowa znowu wariowała. Powinnam wybrać się gdzieś do tych krajów arabskich bo moje głupie myśli i niepewność wynikają z uprzedzeń. Powinnam się ich pozbyć). Przebrali ich w narodowe stroje Arabii Saudyjskiej i opowiedzieli nam o nich.
Później mieliśmy szybką przerwę na toaletę (w której była między innymi skórzana kanapa) i obfotografowanie holu.
Wybraliśmy się na lunch to przesadnie drogiej barorestauracji w "John F. Kennedy Center of Performing Arts" z której rozciągała się piękna panorama na całe miasto (miałam się na czym skupić gdy sałatka za dziesięć dolców znikała w mojej paszczy). 
Dzień zaliczam do udanych. Do szkoły wróciliśmy równo z ostatnim dzwonkiem, czyli nawet nie spóźniłam się na próbę!

W czwartek dzień nosił dumną nazwę "School Spirit Day". Ja włożyłam moją specjalnie na tą okazję zamówioną koszulkę szkolną, ale niektórych poniosła miłość do ich własnego liceum i zaprezentowali całą masę przebrań.
Tego dnia odbyło się również Pep Rally (przez cały dzień byłam przekonana, że mówią na to "paper alley" i drapałam się po głowie myśląc "those crazy americans").
Lekcje były skrócone, a ostatnia w ogóle odwołana, przez co koło pierwszej przy dźwiękach bębnów i werbli zebraliśmy się na trybunach podzieleni rocznikami. Byłam tak podekscytowana, że prawie podskakiwałam, drąc się wniebogłosy (na hasło "MAKE SOME NOISE!"). Przez cały ten czas (oprócz tego, że marzliśmy) słuchaliśmy hymnu granego przez naszą szkolną orkiestrę (i muszę przyznać, że nasz Polski hymn brzmi dużo bardziej zdecydowanie i podniośle), wysłuchiwaliśmy jak to nam dobrze szło w sporcie w tym semestrze, jak fantastycznie się przebieraliśmy podczas Spirit Week, oglądaliśmy popisy cheerleaderek, krzyczeliśmy i generalnie dobrze się bawiliśmy. 
Chłopaki które przez cały tydzień przebierały się za amiszów.
Jeden z wice-dyrektorów strzela 'selfie' na tle seniorów cieszących się z wygrania 'spirit stick'
W piątek mieliśmy "Disney Day" oraz skrócone lekcje. Pojechałam na szybkie zakupy w celu zorganizowania stroju na Halloween i nie mogłam wyjść z podziwu jak bardzo rozwinięty jest kostiumowy biznes.
zahaczyliśmy też o fryzjera...
Odwiedziłyśmy również Bath&Body Works (uroczy, pachnący sklep w którym muszę się bardzo ograniczać by nie wydać wszystkich pieniędzy które mam). Muszę powiedzieć, że nigdy bym się nie spodziewała,  że żel antybakteryjny może być produkowany w tylu różnych, szalonych zapachach. Wybór spośród trzydziestu różnych był ciężki, ale zdecydowałam się na dwa (pierniczkowy i brzoskwiniowy). Amerykanie mają fisia na punkcie zabijania zarazków na każdej z ich części ciała, w każdej klasie stoi wielki dozownik, żeby każdy miał do niego dostęp.

Wieczorem w końcu miałam okazję wybrać się na football game. Ta była ostatnia w sezonie, więc największa. Wysiedziałam dwie godziny, przez pierwszą część miałam jeden z tych moich aspołecznych nastrojów, który pojawia się gdy jestem otoczona bandą ludzi których znam średnio, a którzy spędzają ze sobą czas od lat. Jednak po godzinie, gdy zaczęła się druga "połowa" ("połowa" bo z czterech, a nie z dwóch. Ale dzielnie nazywają to "half", więc nie będę się kłócić) odnalazłyśmy się z Dunką i spędziłyśmy całkiem miłą godzinę szaleńczo kibicując. Chyba nie skłamię, jeżeli powiem, że dopingowałyśmy najmocniej, mimo że żadna z nas nie do końca rozumiała co się  dzieje.  Wyszłam koło 8, gdy zaczęła się trzecia "połowa", moje palce u nóg odmówiły spędzenia na zimnie chociaż minuty więcej, a mój organizm zaczął myśleć o drzemce (w końcu od rana miałam lekcje!).
Chłopaki tłuką się na 'dzień dobry'
Z Anną z Danii.
W sobotę czułam się zobligowana do wzięcia udziału w homecomingu, czyli mówiąc po ludzku imprezie szkolnej w sali gimnastycznej.
Tradycją niemalże jest, że gdy zostało się zaproszonym najpierw idzie się ze swoim "date" na obiad, następnie na zabawę, a później on oczekuje, że pojedziecie do niego robić niechrześcijańskie rzeczy. Na szczęście nikt nie ośmielił się zaproponować mi czegoś w tym stylu, więc wybrałam się na bal z grupą koleżanek (cztery amerykanki, Anna z Danii i Giudi z Włoch). Zebrałyśmy się w domu jednej z amerykanek już o 5:30, zrobiłyśmy zdjęcia (dużo zdjęć. Co z tego, że jest zimno, zdjęcia na dworze też muszą być!), zjadłyśmy obiad i o 8 stawiłyśmy się w szkole, bo odstać swoje w kolejce. W tym momencie użyłam całej mojej siły perswazji by móc zachować mój bilet, na pamiątkę. Mam go :)
Weszłyśmy na salę (pierwsze co zrobiły wszystkie żeńskie osobniki z małym polskim wyjątkiem to zdjęcie butów. Gdzie sens, gdzie logika w noszeniu obcasów?), zostawiłyśmy rzeczy na zakrytych, przyozdobionych trybunach i ruszyłyśmy na parkiet (na którym było już całkiem tłoczno). Muzyka była inna niż ta do której jestem przyzwyczajona (coś bardziej w stylu delikatniejszego rapu, jeżeli wiecie o co mi chodzi), ale kto by zwracał uwagę na to jaka jest muzyka, gdy naokoło odbywała się orgia.

Tak, orgia.

Kiedyś ktoś mi powiedział, że w Tajlandii można wybrać się na show podczas którego na scenie dwóch ludzi uprawia seks. Wiecie co? Nie trzeba jechać do Tajlandii, wystarczy wybrać się na amerykańską potańcówkę.

W Europie chłopcy tańczą z dziewczynami, w Stanach ludzie po prostu ocierają się o siebie. I to nie tak, że jakiś jeden wyjątek zbytnio cieszy się swoją dziewczyną. Ludzie którzy przyszli z randkami od samego początku przypominają mutanty złączone tyłkiem. Zastanawiam się, czy oni przez całe trzy godziny chociaż raz spojrzeli sobie w oczy, czy one cały czas ocierały się stojąc plecami. I żeby było jasne, to nie było delikatne pocieranie. To było ocieranie się z PREMEDYTACJĄ i męskie ręce na różnych częściach ciała koleżanki. 
Okeeeeey, różnice kulturowe, hurra! Jestem tu by obserwować, a nie oceniać, prawda? Patrzyłyśmy sobie z Dunką w oczy wymieniając miny lub ponad głowami zgromadzonych, by nie molestować naszych biednych, niedostosowanych, europejskich umysłów. Takie rzeczy jak na amerykańskich szkolnych potańcówkach nie dzieją się na naszych nienadzorowanych osiemnastkach w klubach.
Oddychałam głęboko, aż do momentu, gdy zorientowałam się, ze nie tylko dziewczyny które przyszły z "randkami" się tak zachowują. Że to chyba taki sposób witania się ze sobą.

Nagle, out of the blue, podchodzi do mnie jakiś gość którego widzę pierwszy raz na oczy, ale tak nawet go nie kojarzę z korytarza, przysuwa się i mówi "wanna dance?". Zrobiłam swoją minę pt. "nie znam angielskiego, nie znam Ciebie, proszę zostaw mnie w spokoju" i zaczęłam tak energicznie machać głową, że NIEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEE, że aż myślałam, że mu się zrobi przykro. Ale najwyraźniej go nie doceniłam, bo on po prostu odwrócił się i zapytał kogoś innego.

Szczytem był dla mnie moment, gdy jedna dziewczyna zagadała się z koleżanką i przestała kręcić tym swoim tyłkiem, a jej chłopak dał jej klapsa. Po prostu wziął i klepną ją w tyłek po środku sali gimnastycznej wypełnionej nauczycielami. Oficjalnie ostrzegam, że jeżeli ktokolwiek klepnie mnie w tyłek to odklepnę go w twarz. Pięścią.

Zabawa trwała do 11, wszyscy się rozeszli. Ktoś gdzieś coś mnie zapraszał na afterparty, ale oceniając typ ludzi którzy wybierali się na to przyjęcie (z uwzględnieniem ich ego które buja się zdecydowanie zbyt wysoko, sposobu traktowania kobiet, dojrzałości emocjonalnej i tego, że rechoczą chwaląc się kto wypije więcej) uznałam, że to amerykańskie doświadczenie mogę sobie odpuścić. Lubię moją wymianę za bardzo, by ryzykować bycie wsadzoną w pierwszy samolot do domu.
Giudi, Anna i ja zaraz przed powrotem do domu.

niedziela, 20 października 2013

"Poniedziałki są w porządku. To twoje życie jest do bani."-Ricky Gervais

Poniedziałek był dniem wolnym i zaczął się dobrze od samego rana- gdy tylko wstałam czekały na mnie truskawkowe pancakes z czekoladą i syropem. Po południu spotkałam się z dziewczynami z Share Your Culture Club na Forest Hall Farm by doświadczyć prawdziwego amerykańskiego CornMaze. Generalnie cała zabawa polega na tym, że wchodzisz w labirynt gdzie z każdej strony jesteś otoczony kukurydzą, gubisz się i robisz dużo zdjęć. Amerykanki przyznały, że tegoroczny labirynt nie jest imponujący, ale nie przeszkodziło to nam świetnie się bawić :)
Sara (zeszłoroczny wymieniec do Włoch), amerykanka której imienia nie pamiętam, Giudi (Włochy), Silje (Norwegia), kolejna amerykanka której imię mam na końcu języka i moje piękne JA.
Kształt tegorocznego labiryntu.
kukurydziany plac zabaw!
Do tego w małym sklepiku kupiłam jedzenie- piwo korzenne, cydr jabłkowy (ale bez obawy- to po prostu taki prawdziwy, nieprzetworzony sok, żadne alkohole!), apple butter oraz śmieszne kolorowe pałeczki, które opisali jako smakowy miód. Zapakowano mi to w papierową torbę, więc czułam się jakbym miała przy sobie co najmniej średnio legalne trunki. Ah, życie na krawędzi!
Wieczór rozpoczęłam kolacją w panera bread, zdrowym fastfoodzie, opychając się kremem pomidorowym i chlebem, który w końcu zaczął przypominać europejski, zapijając jedną z najlepszych mrożonych zielonych herbat jakie miałam przyjemność pić. Zakończyłam tortem lodowym, który miał zdrową amerykańską ilość cukru (no ale musiałam zjeść, ponieważ był kupiony jako afterjedzenie z okazji 18 urodzin mojej hostsiostry. Takich rzeczy się nie odmawia, PRAWDA?). Za to w nocy, gdy mój brat zorientował się, że miał przygotować hiszpańskie jedzenie do szkoły całą rodziną obieraliśmy ziemniaki i kroiliśmy pomidory. Było SUPER.

We wtorek na personal living odkryłam chyba pierwszą wielką różnicę kulturową pomiędzy Polską (chyba generalnie Europą) a Stanami (a przynajmniej moją okolicą). Na "inteligentnej tablicy" pojawiały się krótkie opisy sytuacji, my musieliśmy powiedzieć jak byśmy się zachowali i przedyskutowywaliśmy możliwe konsekwencje. Oprócz oczywistych "jesteś na imprezie i ktoś proponuje Ci alkohol" pojawiło się zdanie "James zaprasza Cię do domu pod nieobecność jego rodziców". Zasadniczym dla mnie pytaniem było: "okey, kim jest James?", jednak dla moich amerykańskich koleżanek odpowiedź była jasna od samego początku- NIE MA MOWY. Bo o ile ani ja, ani moi polscy rodzice ani moja polska babcia ani nikt w całym moim polskim otoczeniu nie widzi nic zdrożnego i złego w posiedzeniu u przyjaciela lub pracowaniu nad projektem z przedstawicielem płci przeciwnej w zamkniętym pomieszczaniu bez nadzoru przyzwoitki to amerykanie mają z tym problem. Poważnie. Przyznali się, że pewnie napiliby się w czasie imprezy, albo ściągnęli na teście (przez co tutaj można mieć wpis do akt i utrudnioną drogę na uniwersytet), ale pójść ze znajomym do jego domu gdy nie ma rodziców? W ŻYCIU. Mój przyjaciel doradził mi, żebym się nigdy nie przyznawała, że wielokrotnie przebywałam z chłopakiem sam na sam. Jeszcze by nasłali CIA na moich rodziców w Polsce lub przynajmniej odebrali im prawa rodzicielskie.

Od jakiegoś czasu coś mi się te moje włosy latały trochę zbyt bardzo, a gdy Nana napisała, że jej wypadają trochę za mocno zauważyłam, że moje też nie mają się zbyt dobrze. Fiksowałam przez dobre kilka dni, aż w końcu zaopatrzyłam się w żelazo, multiwitaminki (amerykańskie, do żucia, w trzech różnych smakach) oraz wielki kontener odżywki do włosów i od środy oficjalnie zaczęłam się tym wszystkim faszerować rozpoczynając walkę. To chyba jakaś klątwa (jak nie faraona, to może Ojców założycieli?), ponieważ Nepalka która przybyła do USA mniej więcej w tym samym czasie co ja zauważyła to również u siebie. Czyli widzisz, mamo, to nie dlatego, że nie jem mięsa. :)
W środę odbyły się również próbne SATy na które obowiązkowo mieli iść wszyscy sophmorzy i juniorzy. A ja ponieważ jestem twardzielką najnormalniej w świecie zignorowałam polecenie i poszłam na normalne lekcje. Taka jestem twarda! I przepustek na lunch w bibliotece też nie biorę, idę tam prosto po dzwonku!!! YOLO.

W czwartek zostałam poczęstowana imbirem w czekoladzie. Jeszcze nie zdecydowałam czy mi smakowało, czy nie.
Na Child Development II musimy przygotowywać "story times" czyli generalnie dwu-trzyosobowa grupa czyta książkę i zarządza activity, a reszta udaje, że ma od 3 do 5 lat. Zawsze mamy dużo śmiechu i świetnie się bawimy, bo kto nie lubi mazać farbkami lub skakać przez cały pokój jak żaba? Tego dnia nadszedł czas na mój "story time", więc razem z dwoma innymi dziewczynami czytałyśmy wcześniej wybraną książkę traktującą o różnych kolorach skóry. Następnie poprosiłyśmy naszych "uczniów" o odrysowanie swoich rączek na kawałkach papieru technicznego, pomalowanie ich i przyklejenie do globu. Oto efekt naszej pracy:
Do tego zaprosiłam się na homecoming (nie mogłam się oprzeć swojej inteligencji i urodzie<3 <3 <3) i oto co mam do zaprezentowania:
Muszę przyznać, że było miło, podczas kupowania zaproszenia. Siedziały trzy osoby, pierwsza  była kobieta w średnim wieku, która sprawdzała, czy nie figurujemy na liście dłużników, bo jeżeli mamy jakieś zaległe opłaty, to nie możemy uczestniczyć w potańcówce (swoją drogą pozdrawiam mój human. Biedna Marta ma z Wami urwanie głowy, przydałoby jej się coś takiego. Bumelanci). Gdy się przywitałam powiedziała, że dzisiaj strasznie dużo różnych akcentów słyszy, i zaczęła zgadywać, że jestem ze Skandynawii. Gdy podałam kraj, z którego przyjechałam twarz jej się rozświetliła i zapytała o miasto. Z uśmiechem odparłam, że Gdańsk. Byłam pewna, że nie kojarzy i skończymy na kiwaniu głowami. A jej aż się oczy zaświeciły gdy zapytała, czy to to miasto, gdzie jest port. Ponieważ kolejka nie mogła czekać skończyłyśmy pogawędkę życząc sobie miłego dnia. To był jeden z tych nielicznych razów w Usie, gdy ktoś życząc Ci dobrego dnia naprawdę ma na to nadzieję.

W piątek znowu miałam wolne i... znowu poszłam do kukurydzianego labiryntu. Ale po kolei.
Wstałam, poobijałam się, posiedziałam z książką i herbatą na ganku aż przyszli hiszpańskojęzyczni panowie i zaczęli męczyć trawnik, a ja czułam się jakbym im stała nad głową i bardzo przeszkadzała, więc zdecydowałam się zrobić coś pożytecznego (czyt. zjeść lody). I tak sobie stałam z tymi moimi lodami, aż moi hostrodzice postanowili, że dzień jest zbyt ładny by siedzieć w domu. Musiałam przyznać im rację, bo rzeczywiście, pogoda była idealna. Załadowaliśmy się więc do samochodu i wyruszyliśmy na podbój drugiego z dwóch kukurydzianych labiryntów w okolicy. Moja rodzina zawsze ma w samochodzie jakieś książki, a ja mam taki tik, że zawsze jak widzę książkę to ją przeglądam. Odruchowo. I tak sobie przerzucałam strony w książce do angielskiego do piątej klasy amerykańskiej podstawówki, a mój wzrok napotkał poniższe:
W drodze gdzieś się zapodzialiśmy i jeździliśmy próbując się odnaleźć przez dobre czterdzieści pięć minut. Właściwie muszę przyznać, że sprawiało mi to przyjemność, naprawdę lubię jeździć sobie samochodem. Gdy dojeżdżaliśmy na farmę zauważyłam strasznie urocze snopki, udekorowane na wzór zwierząt. Wybaczcie jakość zdjęć, strzelałam do snopków z jadącego auta :)
Po dojechaniu na miejsce okazało się, że jest otwarta tylko w weekendy, więc zdecydowaliśmy się odwiedzić tą farmę na której już byłam. Nie przeszkadzało mi to jakoś specjalnie, ponieważ lubię spędzać czas na świeżym powietrzu, a amerykańskie realia nie pozwalają na to za często. Korzystam z każdej okazji ;)
W pięknym słońcu i 20*C żwawo przeszliśmy się po labiryncie, porobiliśmy zdjęcia, postraszliśmy kozy i postanowiliśmy wziąć udział w hayride (co mój ukochany słownik tłumaczy jako "przejażdżka wozem konnym wypełnionym sianem"). Wprawdzie konia nie było, ale amerykański rolnik z traktorem jak najbardziej.
Wieczorem upiekłam zebrę. Prawdziwą. Machała kopytkami, gdy wkładałam ją do piekarnika.
Nie była słodka enough, więc wysmarowaliśmy ją miodem/apple butter i wszamaliśmy do ostatniej kosteczki. Yum.

W sobotę standardowo moja rodzina miała wszystkie możliwe zawody sportowe, a ja standardowo ślęczałam nad szkolnymi sprawami. Dużo, dużo pracy, ze względu na koniec ćwierćrocza (? :))