środa, 23 kwietnia 2014

"The ones who are crazy enough to think they can change the world, are the ones that do."

Prokrastynacja człowieka zabija; robiłam wszystko, by tylko odsunąć od siebie pisanie tej notki, ale tak wszystko, aż nagle gdzieś z otchłani internetów wyskoczył mądry cytat na jeszcze mądrzejszym tle, traktujący o tym, jak to początki są najtrudniejsze. Tak więc postanowiłam zacząć, bo może jakoś tak samo się napisze. Nie napisało się, więc dopiero teraz jestem w stanie przedstawić podsumowanie ostatnich prawie trzech tygodni.

I obiecuję, że tym razem żadnych aborcji czy innych feminizmów nie będzie, ponieważ napiszę ładnie i poprawnie o tym, jak to spędziłam trzy dni w NEW YORK CITY w ramach wycieczki zorganizowanej przed teatr w mojej szkole, przeżywając jedną z tych rzeczy, za którą będę tęsknić, gdy w końcu wrócę.

Wyjechaliśmy w piątek (4.04) bardzo rano, by koło południa przykleić się do szyb z „jeeesteeeśmy w Noooowyyyym Joooooorkkuuuuu” na ustach. Swoją drogą- wszystkie zdjęcia mojego autorstwa (bo wiele z następujących poniżej pokradłam innym ludziom) są dokładnie TUTAJ.

Zaczęliśmy od spaceru na Times Square, który mnie rozdrażnił. Pierwszym, co mi się rzuciło w oczy, była siedmiometrowa, zdecydowanie za szczupła, rozebrana kobieta przechadzająca się na ekranie tuż nad moją głową, co dziesięć sekund zmieniająca się na drugą, tak samo chudą i rozebraną, i trzecią, która była w prawdzie ubrana, ale awersja do całej tej ideologii reklamy pozostawiona przez dwie pierwsze pozostała. Drugim był ogromny, przytłaczający tłok i ludzie, którzy za wszelką cenę chcą wyciągnąć od Ciebie pieniądze, czy to zawodowo żebrząc czy też rozbierając się do rosołu (bo kto by nie chciał zdjęcia z „naked cowboy girl” z gitarą i bikini?)
piekni my słuchając o historii Broadwayu
Przeszliśmy się po dystrykcie teatralnym ("Broadway"), zjedliśmy lunch i przesliśmy się po zdecydowanie zbyt drogich sklepach na Times Square.
Tak jemy lunch
sklep z zabawkami
Następnie mieliśmy szansę zobaczyć „backstage” of Radio City Music Hall...

...i popatrzeć na Rockefeller Center.
Nie znalazłam Polskiej flagi :<
Następnie zabrano nas, żebyśmy rzucili okiem na katedrę św. Patryka, która została wybudowana gdzieś koło XIX wieku, więc nie powiem żeby zrobiła na mnie wielkie wrażenie, oraz na Fifth Avenue, żebyśmy wydali trochę hajsu. A że ja ostatnio oszczędzam chorobliwie i ochoty na mainstreamowe łażenie po ulicach handlowych też za bardzo nie posiadam, chwyciłam Christinę i postanowiłyśmy urządzić sobie godzinę na poznawanie „prawdziwego Nowego Jorku”, za cel obierając znalezienie miejsca z kawą bez loga starbucksa (dla tych, którzy jeszcze nie wiedzą- w Nowym Jorku na każdy blok przypadają dwa Starbucksy) i nie wydanie ani centa ponad cenę kawy. Znalezienie kawiarni nie było łatwe (udało nam się to dopiero pod koniec czas wolnego), jednak na pewno przyjemne.
z tym zdjęciem mam bardzo dobrze wspomnienia. Planowałyśmy sfotografować się osobno, jednak obca kobieta z zagranicznym akcentem i rowerem zaoferowała nam pomoc. W zamian my zrobiłyśmy jej zdjęcie z jej rowerem :)
Tego dnia po obiedzie obejrzeliśmy nasz pierwszy show na Broadwayu, zatytułowany "Pippin". Show był świetnie przygotowany i popisy akrobatyczne zapierały dech w piersiach. Pierwszy akt był super, jednak drugi był jeszcze lepszy. Uwielbiam teatr, i nawet jeżeli teatry Broadwayowskie to nie moja bajka, byłam niezmiernie szczęśliwa, że mogłam doświadczyć najwyższej klasy musicalu.
Następnego dnia, w sobotę (5.04) zaraz po napchaniu brzuszków hotelowym śniadaniem przetransportowaliśmy się na warsztaty pt. "Meet the artist", gdzie mieliśmy szansę przez godzinę zadawać pytania aktorce ze sztuki którą widzieliśmy poprzedniego wieczoru. Ponieważ większość ludzi na wycieczce ma w planach w różnym zakresie brać udział w teatrze czy to w collegu czy zawodowo zarzucaliśmy ją pytaniami i nie daliśmy chwili wytchnienia. :)
Po wyciągnięciu ostatnich maruderów z warsztatów zostaliśmy zawiezieni pod największy na świecie dom towarowy Macy’s, który przypadkiem znajdował się tylko kilka przecznic od Empire State Building, by dostać kilka godzin na zjedzenie lunchu i przejście się po okolicy. Centra handlowe nie są moim ulubionym miejscem spędzania czasu szczególnie, gdy są tak zatłoczone jak te w centrum Nowego Jorku, jednak festiwal kwiatów, który miał tam miejsce był naprawdę uroczy.
Po obfototografowaniu kwiatów ze wszystkich stron wraz z Christiną postanowiłyśmy dowiedzieć się, czy nie miałybyśmy szansy popatrzeć na „wielkie jabłko” z Empire State Building. Czas oczekiwania w kolejce był jednak szacowany na 2 godziny, a my nie miałyśmy tyle czasu na stanie w miejscu, więc z żalem odpuściłyśmy sobie tę atrakcję wybierając przyjemny spacerek po betonowej dżungli.
Następnym punktem programu było zwiedzanie teatrów Lincoln Center, czyli jedynych Broadwayowskich teatrów które nie znajdują się w dystrykcie teatralnym (za to są umiejscowione o rzut beretem od Juilliard). Słuchałam z zainteresowaniem robiąc zdjęcia, jednak nie spodziewałam się, że pobyt w tym ośrodku sprawi, że zacznę tęsknić za moją najlepszą przyjaciółką w domu. Lincoln Center oprócz musicali i teatrów wystawia również opery. Które to opery są nierzadko puszczane na żywo na stronie internetowej ośrodka i odtwarzane na całym świecie. Myślałam sobie, jaki to super wynalazek, aż do momentu gdy doznałam olśnienia i niemalże uderzyłam się w czoło. Całe lato spędziłam napawając się obecnością moich ziomków, kochanych, cudownych, inteligentnych i oczytanych stworzonek w przepięknej scenerii (głównie) Gdańska. Pamiętam nawet siedzenie na twardej ławce oglądając operę "Carmen". Oglądając operę "Carmen", która była odtwarzana na żywo z Nowego Jorku. NO JASNE, toć teraz, osiem miesięcy później, zwiedzam sobie zupełnie nieświadomie miejsce, które wtedy, w domu, oglądałyśmy na ekranie! Całą wycieczkę co chwila myślałam o tym, jak nieziemsko byśmy się bawiły, gdybyśmy były tam wszystkie trzy, a tu proszę, masz babo placek, miejsce które kojarzy mi się z ostatnimi wakacjami przed wyjazdem!
Jeju, boję się powrotu do domu strasznie, nie możecie sobie tego wyobrazić, jednak moje przyjaciółki to mogłyby tu być ze mną.
Po moim olśnieniu i operowych opowieściach pojechaliśmy w miejsce na które czekałam najbardziej (może nie licząc broadwayu)- Central Park. Mogę zrozumieć, dlaczego niektórzy tak strasznie uwielbiają Nowy Jork, jednak ja prowadzę fotosyntezę i by utrzymać komfort mojego życia na wystarczająco wysokim poziomie nie potrafię obyć się bez słońca; w centrum miasta, które buduje wysoko, już o 4 po południu robi się szaro, ponieważ słońce oświetla tylko szczyty budynków, zamiast opadać na ludzkie twarze. Central Park z drugiej strony to zupełnie inna opowieść- tłumy ludzi, prawda, jednak słoneczko sprawia, że trawa i kwiatki rosną, ptaszki śpiewają, a moja twarz promieniuje.
Dom w którym Yoko Ono sobie mieszka i cieszy zyciem.
Po spacerze i  obiedzie mieliśmy chwilę czasu wolnego oraz kolejny spektakl w planach. Tym razem zobaczyliśmy show o buncie chłopców roznoszących gazety w 1899 roku. Scenografia była niesamowita, nawet nie starałam się rozgryźć jak to wszystko się rusza i działa, a ruszało się naprawdę dużo. Newsies został moim ulubionym z przedstawień, które miałam szansę zobaczyć podczas tej wycieczki.
Nowy Jork wersja lego i dzieciaki ze szkoły w tle :)
Ostatni dzień wycieczki, niedziela (6.04), zaczął się od kolejnych warsztatów, tym razem z czytania scenariusza i gry aktorskiej. Półtorej godziny to zdecydowanie za mało, jednak udało mi się nauczyć czegoś nowego! Zaraz po warsztatach pojechaliśmy na Grand Central Station by zjeść lunch i pogadać do ściany (która była ścianą magiczną, ponieważ przewodziła dźwięk do innej ściany!).
Następnie nasza przewodniczka zaprowadziła nas do (nieplanowanego) sklepu ze słodyczami. Całe trzy piętra słodkiej radości, każdemu członkowi rodziny kupiłam czekoladę z jego imieniem :)
Z siatami napchanymi łakociami załadowaliśmy nasze (10 kilo cięższe) ciała do autobusu i ruszyliśmy szturmem do dystryktu teatralnego, coby obejrzeć matinee sztuki na podstawie książki Roalda Dahla (mojego ulubionego autora z dzieciństwa) pt. "Matylda". Byłam pod wielkim wrażeniem nie tylko niesamowitej scenografii, lecz również wysiłku włożonego w produkcje. Główną rolę grała jedenastolatka, a większość obsady nie była starsza niż 13 lat. 
Zaraz po zakończeniu przedstawienia wróciliśmy do autobusu i ruszyliśmy w drogę powrotną do domu. Dotarliśmy na miejsce chwilę po północy, a ludzie żyjący w świecie bez stresu (oraz jeden exchange student) postanowili zrobić sobie wolne w poniedziałek, bo jak to tak, do szkoły niewyspani?

Cały tydzień po powrocie (gdy już zdecydowałam, że pora pojawić się w szkole) minął przyjemnie, jak to szkoła. Pojechałam w czasie lekcji do przedszkola, żeby czytać książkę mojego wyboru, odniosłam sukces i patrzcie, jaki ze mnie super early childhood teacher:
Przeprowadziłam również kolejną lekcję w ramach praktyk, tym razem dzieciaki uczyły się o pieniądzach w czysto ekonomicznym znaczeniu (oczywiście na poziomie sześciolatków. Jak zaoszczędzić, jak zarobić, jak wydawać). I prawdopodobnie powinnam była dostosować się do tematu i nauczyć ich czegoś o inflacji czy oprocentowaniach kredytów, jednak ja (mimo ostrzeżeń mojej siostrzyczki, że "bugs" mnie pogryzą) chodzę boso po trawie , mówię pełnymi zdaniami do kota i ani mi w głowie wmawiać im, że świat obraca się dookoła dolara. Pomysł o przeprowadzeniu lekcji na temat rzeczy, których nie można kupić za pieniądze pojawił się w momencie, gdy nauczycielka wspomniała o temacie tygodnia, jednak upewniłam się w moim wyborze, gdy czytałam im książkę z programu nauczania. Książkę o jakiejś rodzinie świń, która w godzinę po powrocie z zakupów pochłonęła całe jedzenie i teraz musi iść do restauracji na drugi obiad. Sześciolatki słuchały zainteresowane, a w pewnym momencie zaczęły licytować się, kto ma więcej pieniędzy w jego skarbonce. Och nie, moi drodzy, możecie mieć po sześć lat, ale postaram się wpłynąć na Was moją własną ideologią tak bardzo jak potrafię. Gdy wysiadałam z autobusu z wielką planszą potrzebną do mojego planu lekcji Lindsey krzyknęła za mną „You go girl! Go and make a difference.” Więc poszłam i zrobiłam co było w mojej mocy.

Piątek (11.04) był ostatnim dniem szkoły przed przerwą wiosenną, którą rozpoczęłam speklaklem "Oklahoma" wystawionym przez departament teatralny szkoły Nate'a oraz szamiąc custard, który jest rodzajem bardzo obfitych w mleko lodów. Jej, mogłabym to jeść całe dnie!

W sobotę (12.04) zgodziłam się zająć Lilly, moją małą siostrą, ponieważ Nate cały dzień spędził w szkole ze wzglądu na sztukę, a rodzice musieli wyjść. Oh jej, jaką będę fantastyczną au pair, jak już znajdę jakiś program do Nowej Zelandii. 
Moja piękna osoba.
W niedzielę (13.04) z okazji obchodów Święta Ziemi (który odbył się "na prawdę" 22 kwietnia) i pięknej pogody za oknem wybraliśmy się do centrum mojego amerykańskiego miasteczka, by napawać się organiczyn jedzeniem, kosmetykami bez chemii (chyba załapałam Natowego bakcyla do produktów z krótką listą składników) i ciepełkiem.
St Mary's County znajduje się tuż nad zatoką :)
Widzicie dmuchany zamek po prawej? Wiecie, że nie miał ograniczenia wieku? ;>
W poniedziałek (14.04) uszczęśliwieni letnią pogodą i przerwą wiosenną wraz z Natem wybraliśmy się do Fredericksburga w Wirginii by odwiedzić jego przyjaciółkę Bridget i jej kuzynkę. Poznawanie miasteczka zaczęliśmy od muzeum, w którym kobieta odpowiedzialna za sprzedawanie biletów i witanie gości tak się podekscytowała naszym widokiem, że zupełnie zapomniała, co ma powiedzieć. Dodam tylko, że całe muzeum mieliśmy na wyłączność :)
ja, Bridget (w masce), Nate i Gabby
Po części naukowo-kulturowej nastąpiła część rozrywkowo-jedzeniowa (równie przyjemna jak ta pierwsza).

Tego nie miałam odwagi (ani ochoty) spróbować.
Następnego dnia, we wtorek (15.04) całą rodziną wyruszyliśmy do stanu Nowy Jork, by z szortów przerzucić się na swetry i spędzić trochę czasu z host babcią i dziadkiem. To be honest, nie za bardzo pamiętam, co się działo podczas poszczególnych dni, jednak jednym z moich ulubionych wypadów był ten to Ithacy (bo jak tu odmienić „Ithaca”!?). Wymawia się to niemalże jak polskie słowo „etyka”, co muszę przyznać, że pasuje idealnie, ponieważ (oprócz siedziby Cornell University) jest to dom wszelkiego rodzaju hipisów i wolnomyślicieli, wegetarian i wegan (jedna z najbardziej znanych wegetariańskich restauracji, która zaczęła trend na wegeżarcie w całych Stanach znajduje się właśnie tutaj) oraz ludzi, którym życie etyczne względem natury jest jak najbardziej w głowie.


Przechadzaliśmy się po centrum oglądając wszystkie piękne rzeczy, które gościły w sklepach, zaopatrzając się w fair-trade, hand-made kolczyki z Chile (awwww), mydło (przynajmniej nie dostanę raka) i całą masę kolorowych, cudownych, zupełnie niepotrzebnych rzeczy, które przytargam ze sobą do domu i każę wszystkim podziwiać, i chwalić za wspomaganie lokalnego biznesu. 
Zjedliśmy lunch w wyżej wspomnianej wegetariańskiej restauracji (zupa była to-die-for) i przeszliśmy się na kampus Cornella (to jedna z najlepszych szkół w USA, Ivy League), który był niezwykle pagórkowaty, do czego moje nowe ciało jest zdecydowanie nieprzyzwyczajone. Większość czasu spędziliśmy w muzeum sztuki, z którego widać było jedno z Finger Lakes. Podsumowując, w miejscu takim jak Ithaca mogłabym się osiedlić. 
Moi host dziadkowie byli super. Nie dosyć, że otrzymałam swoje indiańskie imię to jeszcze dziadek zabrał mnie i Nate na dach, ot tak, żebyśmy sobie popatrzeli :)
W międzyczasie poznałam trochę dalszej rodziny, w tym żonę brata mojej host mamy, która była na wymianie w RPA 20+ lat temu. Jeżeli miałabym zdecydować jakim dorosłym chciałabym być, to właśnie takim jak ona, z wiecznym optymizmem i głośnym śmiechem!

W sobotę zamiast z koszyczkiem do kościoła odbyliśmy pielgrzymkę do fantastycznie polskiego miejsca, gdzie zajadaliśmy się tyloma potrawami iloma tylko daliśmy radę, było niesamowite.
Ponieważ właścicielka była Polką udało mi się z nią chwilę porozmawiać w naszym ojczystym języku i... to była jedna wielka tragedia. Wydaje Wam się, że plącze mi się język gdy piszę? Ha, powinniście byli mnie usłyszeć. Zacinałam się, jąkałam i zapominałam słów. Próbowałam jej wytłumaczyć, że jesteśmy tutaj w ramach "spring break", ale zapomniałam jak nazywa się "wiosna" (powodzenia na rozszerzeniu z polskiego, Stankiewicz). Lilly patrzyła i na jedzenie (dostała własną, prywatną "kid's kiełbasa") i na mnie rozmawiającą z właścicielką, by po chwili zadać całą masę pytań o słówka po polsku. Od pewnego czasu powtarza również, że "pojedzie do Marii żeby poznać jej rodziców. I będzie musiała pojechać samochodem, później samolotem, drugim samolotem i autobusem lub autem".
 Jeju, mam najsłodszą siostrzyczkę pod słońcem!
W Nowym Jorku spędziliśmy Wielkanoc, i tutaj w oczy rzuciły mi się największe różnice pomiędzy Polską i Stanami. Żadnej święconki, żadnego wielkiego śniadania. Za to farbowaliśmy jajka i zjedliśmy wielki obiad w niedzielę po południu. Po domu kręciła się Lilly i jej rok starsza kuzynka. Moja host mama chwyciła worek jelly beans i zaproponowała, żeby dziewczynki je zasadziły, bo to magiczne fasolki. Zasadziły, i rzeczywiście, po kilku godzinach miały okazję zbierać Wielkanocne Cudawianki!
"I can't belive jelly beans actually grow into candy!"
Wróciliśmy do domu w niedzielę wieczorem, by już we wtorek (22.04) znowu ruszyć do szkoły. Wszystko co dobre, szybko się kończy, right?