niedziela, 29 września 2013

"Niech się świat wali, bylebym ja zawsze mógł zawsze pić swoją herbatę"- F. Dostojewski

W poniedziałek rozwinęłam się kulinarnie próbując owsianki instant (która dostała trzy razy NIE) oraz PoPtarty, która nie była aż tak dobra jak bym oczekiwała.

Do tego dostałam najbardziej amerykańskie pytanie jakie mogłam dostać. Z niewinnym zainteresowaniem, tonem jakby to było coś oczywistego do zrobienia, mój nauczyciel teatru zapytał dlaczego moja rodzina nie wyemigrowała do Stanów podczas komunizmu. Wstrząsnęło mną to tak bardzo, że nawet nie pamiętam co odpowiedziałam.

W środę zamieniłam się w dobrą wróżkę rozdającą uśmiechy i ciasto. Obdarowana została moja szkolna counselorka (sprytny chwyt by zajęła się moimi papierkami w przyzwoitym tempie) oraz kobieta siedząca za biurkiem i warcząca na wszystkich wchodzących do sekretariatu (sprytny chwyt by poprawić jej humor i pokazać, że ktoś ją tam w ogóle zauważa. Bezinteresownie, ot tak, z miłości do bliźniego). Trzeci talerzyk w kolorowe koła dostał oficer wymiany który jakiś czas temu podsunął mi niebieską trawę (to chyba troszkę źle brzmi), którą teraz nałogowo wypełniam uszy (moje życie było dużo uboższe, gdy wrzucałam muzykę tego gatunku do worka z napisem FOLK).

Gdy zorientowałam się, że nadajemy na tych samych muzycznie falach, a moja host rodzina nie uznaje koncertów w dni szkolne nie miałam żadnych obiekcji by zwrócić się do niego z prośbą o spełnienie mojego małego marzenia (które obijało mi się o czaszkę jeszcze przed wymianą). Do tego jedzeniowa łapówka działa za każdym razem. Dzięki wszystkim tym czynnikom w środę 25 września zaraz po chińskim podreptałam do oficerskiego samochodu i odbyłam dwugodzinną podróż do Wirginii w celu pogapienia się na Abigail Washburn i posłuchania jej paluszków męczących struny banjo.

Ohjezuohjezuohjezu, było strasznie super, ale nie będę Was zbytnio zamęczać. Może tylko wspomnę, że koncert odbył się na świeżym powietrzu, w ogrodzie botanicznym, z tymi wszystkimi roślinami nie aż tak daleko i wielką kopułą szklarni za plecami.
Abbigail Washburn&Bela Fleck
W czwartek udowodniona została teoria, że ciasto zamienia rzeczy niemożliwe w możliwe. Zostałam zaproszona do gabinetu szkolnej counselorki, wszystko zostało załatwione, pięknie, ładnie, idealnie. Maria mała łapówkarka. Tata nie byłby dumny.

Tak więc przedstawiam Wam mój kolejny ostateczny plan lekcji. Teraz już chyba ostatni :)
1. Child Developmen  I
2. Global Diplomacy
3.-4. Child Development II
5.Personal Living
6.Lunch 
7.English 11
8.Chinese
Może trochę się wytłumaczę, zanim zaczniecie robić miny. Nie mam możliwości dostania dyplomu ukończenia amerykańskiej szkoły średniej. No cóż, szkoda, mówi się trudno, będę musiała wrócić i dokształcić się z literatury dwudziestolecia wojennego i z całej tej matmy o której nie chcę myśleć. Jestem zdania, że nic nie tracę będąc na wymianie nawet jeżeli wrócę do domu bez żadnego amerykańskiego papierka.
Jednak w przyszłości chcę pracować z dziećmi, chcę mieszkać gdzieś w Oceanii jako Au Pair, chcę uczyć angielskiego w Chinach, Afryce i Ameryce Południowej. Ukończenie kursu Child Development I+II z określoną oceną oraz przewolontariatowanie pewnej liczby godzin gwarantuje mi pewny certyfikat. On z kolei gwarantują mi credit w Southern Maryland College (nieważne) oraz potwierdzenie, że mogę pracować jako pomoc nauczyciela lub wychowawca przedszkolny (ważne). W sytuacji gdy wiem, że i tak będę musiała zrobić całą masę różnorakich kursów międzynarodowych posiadanie amerykańskiego certyfikatu tego typu jest świetną rzeczą do wpisania w CV. Szczególnie, że te zajęcia są praktycznie za darmo i sprawiają mi niebywałą frajdę.

W piątek gość który stwierdził, że rozumie hiszpański bo jego dziadkowie pochodzą z portugali (?) oraz, że mówi trochę po europejsku (??) specjalnie został dłużej po angielskim, żeby zadać mi pytanie czy może przyjść na próbę spektaklu popatrzeć. Wolałam nie pytać na co chce patrzeć, skoro nie umiał powiedzieć po co właściwie chce to robić. Po raz enty czułam się oblężona przez przedstawiciela płci przeciwnej z któregoś z licznych angielskich przez które się przewinęłam i tak sobie myślę, że trzeba było zostać na tym na poziomie uniwersyteckim. Co z tego, że nie do końca rozumiałam co się dzieje. Przynajmniej nie przyciągałam uwagi ludzi który przeczytali mniej książek niż mają lat.

Tego samego dnia wieczorem wybrałam się z moją h.mamą i siostrą na zakupy, jako że czas zadbania o swoje plecy nadszedł i od jakiegoś czasu dźwiganie tych wszystkich segregatorów i książek wielkości encyklopedii (nie przesadzam, pod tym akapitem dodałam zdjęcia) zaczęło mnie drażnić. Z tego względu nabyłam uroczy plecak i jeszcze bardziej uroczą parasolkę. Miałam wątpliwości czy chcę wydawać tyle pieniędzy, ale ona była tak strasznie bardzo urocza, kolorowa i "moja", że postanowiłam się nagrodzić za ten miesiąc i (jutro) dwa tygodnie bez tęsknienia za domem. Każdy powód jest dobry, prawda? ;)
Cały weekend siedziałam i wygrzebywałam się spod sterty papierów z Child Development II. Mówiąc CAŁY to właśnie mam na myśli. Siedziałam nad tym dobre 10 godzin w sobotę i kilka w niedzielę, pod koniec myślałam że wybuchnie mi głowa. Ominęłam miesiąc i mam tak niewiarygodnie dużo rzeczy do nadrobienia, że będę szczęśliwa jak skończę do halloween.

Będąc już przy tym temacie jestem niezmiernie zadowolona z tych zajęć. Szczególnie, jeżeli wezmę pod uwagę to, co czeka mnie w przyszłym tygodniu. W końcu zweryfikuję czy to co chcę robić jest tym co chcę robić, czy mam rację mówiąc, że jestem stworzona do tego typu działań. Zostanę postawiona w zupełnie nowej dla mnie sytuacji, pierwszy raz przyjmując określoną rolę. Jestem strasznie ciekawa jak odnajdę się w tych okolicznościach. I obiecuję, że wyjaśnię o co mi chodzi gdy napiszę następnym razem :)

Z małych sukcesów: doszłam do mistrzostwa w robieniu herbaty w mikrofali. Już nawet smakuje prawie jak herbata! Teraz to już mogę zostać na zawsze, jestem w domu.

A tak swoją drogą, nie takie Stany kolorowe jakby się mogło wydawać:
A teraz pozwólcie, że wrócę do prowadzenia fotosyntezy na ganku. Jej, nie spodziewałabym się, że pod koniec września będę siedzieć na dworze w szortach i narzekać na upał!


niedziela, 22 września 2013

"Mogę zrobić absolutnie wszystko i poza mną samą nie istnieje nic, co by mnie powstrzymało..." Susan Sontag

W poniedziałek 16 września minął równo miesiąc od kiedy przyjechałam do Stanów. Z tej okazji dałam się naiwnie wkręcić, że wyrażenie "spooning" oznacza to samo co "cuddling". Jestem wdzięczna swojemu szóstemu zmysłowi, że sprawdziłam to dokładnie, zanim zdecydowałam się próbować wypaść mądrze w rozmowie. Wypadłabym wszystko but mądrze.

Generalnie w końcu znalazłam grupę która dzieli moje polskie poczucie humoru (chyba nazywają to tutaj "social awkwardness"). Oznacza to nie mniej, nie więcej, że nabijamy się z siebie nawzajem w sposób który jest jawnie rasistowski, homofobiczny lub nacjonalistyczny i wszystkim to odpowiada.
Ohohoh, w końcu bezpieczny azyl dla niepoprawnych politycznie! VIVA LA TEATR!

W czwartek w Chinach obchodzono święto księżyca. Z tej okazji trochę posmutałam, że nie przeżywam tego w takim czaderskim miejscu jak Alex i nie mam okazji zjeść tych wszystkich przysmaków. Jednak moje rozżalenie nie trwało jakoś specjalnie długo, ponieważ nauczycielka chińskiego zorganizowała nam moon cakes! Połowa mojej klasy się krzywiła po spróbowaniu, druga połowa miała minę "cotozadziwnejedzenie?" a ja... ja czułam się jak na wigilię. Ciasteczko smakowało łudząco podobnie do makowca. Nie mam pojęcia czemu, ale bardzo poprawiło mi to humor. :)

Do tego zaczęłam dzierganie od nowa. Nie ma co, wciągnęło mnie. Ciekawe jakie to uczucie, nosić szalik zrobiony własnoręcznie!

Gdzieś pomiędzy wszystkimi tymi atrakcjami zjadłam strasznie amerykańskie ciasteczko oraz prawdziwego doughnuta z dziurką. Był zdecydowanie zbyt słodki, zbyt czekoladowy i w ogóle ZBYT.
W piątek jako, że był dzień wolny (tak ni z gruszki ni z pietruszki zrobili sobie radę pedagogiczną) wybraliśmy się na St. Mary's County Fair, czyli po naszemu- na festynojarmark!
Maryland nie jest stanem rolniczym... przez większość czasu. Rolnictwo nie jest jego głównym źródłem dochodów, ale jak wszędzie jakiś procent ludzi zajmuje się hodowaniem nam jedzenia. I właśnie wszyscy Ci ludzie zjechali na Fair, by stanąć w konkursie na najlepszą świnię/krowę/kurę/kaczkę/konia/kozę/owcę. 
Spędziłam tam kilka godzin, wypiłam swoje pierwsze w życiu piwo korzenne (które jest napojem kompletnie bezalkoholowym) oraz smażonego na głębokim tłuszczu snikersa (ponieważ wyznaję zasadę "nie poznasz jedzenia, nie poznasz kultury" i zamierzam próbować wszystkiego co się nadarza nie ważne jak paskudnie by brzmiało). 
Dwie ostoje polskości na jednym festynie! ;)
Tak sobie szłam z tym moim root beer i naprawdę czerpałam z niego przyjemność tak bardzo, że aż zaczęłam się zastanawiać czy moje kubki smakowe przyzwyczaiły się już do amerykańskiego stężenia cukru czy może akurat ten napój jest przystosowany do europejskich podniebień. Zastanawiające.
Do tego miałam okazję być świadkiem wyścigu prosiaków (?)
W sobotę całe moje usportowione rodzeństwo miało zawody sportowe (każde gdzie indziej) i oprócz tego, że zaprosili mnie do kibicowania zastrzegli, że pewnie będę się okropnie nudzić. Tak więc zostałam sama w domu i spełnił się największy koszmar exchange studenta... zadzwonił telefon host-rodziny. Tak długo się zastanawiałam czy odebrać, że w końcu przestał dzwonić. :)

Pracowałam nad projektem-plakatem na historię o dołączeniu Hawajów do USA śpiewając na głos (musiałam wykorzystać brak ludzi w okolicy!).W tym miejscu muszę Was poinformować, że moje umiejętności artystyczne są takie same jak moje umiejętności wokalne, a ostatni plakat robiłam w gimnazjum, więc mam szczerą nadzieję, że nie zobaczy go nikt kto wie jak wyglądają Hawaje.

W niedzielę mieliśmy zaplanowany wypad do Waszyngtonu, ale niestety musieliśmy to przełożyć na bliżej nieokreśloną przyszłość. Spędziliśmy miły dzień jedząc home-made pizzę i starając się przygotować do szkoły. Ja oglądałam filmiki z dziećmi, jako ze nie udało mi się wyczaić żadnego do obserwowania w ramach pracy domowej na Child Development. 

Pół dnia przesiedziałam na ganku męcząc prozę Krakauera i wkuwając słówka mające ponad dziesięć liter. Dostałam ulotkę od gościa w kapeluszu zapraszającą mnie na mennonicką mszę. Swoją drogą odnoszę wrażenie, że tylko ja korzystam z uroków pogody wygrzewając się w fotelu na zewnątrz. Eh, amerykanie i ich miłość do klimatyzowanych wnętrz... :)

niedziela, 15 września 2013

"Wszyscy rodzimy się szaleni. Niektórzy już tacy pozostają."- Samuel Beckett

We wtorek na Global Diplomacy uczyliśmy się mówić, ponieważ już niedługo czeka nas dosyć ważna prezentacja (moim tematem jest Tiananmen Square i wydarzenia z 1989). W ramach ćwiczeń każdy przez 30 sekund miał mówić o czymkolwiek utrzymując kontakt wzrokowy z całą publicznością, przemieszczając się i unikając wypełniaczy (w wolnym tłumaczeniu od filler words. Generalnie chodzi o wszystkie 'ummmm', 'yyyyyy', 'well...', 'so...'). Wyszłam pod sam koniec, walnęłam trzydzieści sekund, wszyscy spadli z krzeseł, nauczyciel zbierał szczękę z podłogi powtarzając "Wow, it was someting" oraz krzycząc w stronę klasy "ANGIELSKI JEST JEJ DRUGIM JĘZYKIEM!". Dostałam 105%

Tego samego dnia po południu wybrałam się na przesłuchanie do przedstawienia na podstawie "12 angry men". W poniedziałek została przesłuchana większa część chętnych- 26 osób, we wtorek ja i 15 innych śmiałków. Zostaliśmy podzieleni w grupy po trzy osoby którymi wchodziliśmy do audytorium by na scenie odegrać improwizację. Mojej grupie przypadła scena kłótni w samolocie.
W środę zobaczyłam swoje nazwisko na liście czternastu osób wytypowanych do ponownego przesłuchania. Tym razem polegało to na odczytywaniu skryptu. Byliśmy oceniani między innymi pod względem interakcji z innymi aktorami oraz stopniem wcielenia się w postać (na tyle na ile to było możliwe). Miałam niesprawiedliwą przewagę nad wszystkimi, ponieważ jedna z postaci jest uciekinierem z Europy i mówi z akcentem. Ale nie oszukujmy się- nie tylko akcent przywiódł mnie w to miejsce! (jeszcze uroda, inteligencja i skromność).
Do tego zostałam zapytana czy jestem z Australii. Odbieram to jako komplement, bo jakby nie patrzeć w Australii językiem urzędowym jest angielski! To była najprzyjemniejsza część rozmowy, jako że zaraz później zaczęło się robić przerażająco, ponieważ gość z którym rozmawiałam (oprócz tego, że gra w futbol i jest jakieś trzy razy większy ode mnie we wszystkie strony) był przekonany i nie chciał zmienić zdania co do tego, że mieszkam w jego okolicy i że widział mnie ostatnio jak wyprowadzałam mojego psa. Nie mieszkam w jego okolicy, moja rodzina ma psa, ale poza spacerem drugiego dnia po przyjeździe nie pokazywałam się z nim nigdzie. No cóż, przynajmniej mam kogoś, kto mówi mi "cześć" gdy mijamy się w holu (chyba że jest zbyt zajęty wpychaniem języka do gardła swojej dziewczyny. Poważnie, ludzie, idę sobie korytarzem, a tam pod ścianą dobre cztery pary. Wchodzę po schodach, a na szczycie kolejna. To już zakrawa na parodię).

W czwartek na Global Diplomacy mieliśmy 'guest speakera' który mówił o różnicach kulturowych które wpływają na ubijanie interesów w różnych krajach. Mówił ciekawie o rzeczach generalnie oczywistych (dla mnie), na przykład o niepokazywaniu spodu butów w krajach bliskowschodnich lub układaniu sztućców w odpowiedni sposób by dać znak kelnerowi (tutaj tego nie znają!). Miło mi się go słuchało, aż dotarł do momentu ubioru i zapytał mnie, czy dziewczyny w Polsce noszą szorty. NIE, NIE NOSZĄ. JESTEŚMY KRAJEM MUZŁUMAŃSKIM, POPYLAMY W BURKACH. A to, że jesteśmy prawie centralnie po środku Europy nie ma tu żadnego znaczenia. Uświadomiłam sobie z całą mocą, że to jak ludzie (nawet Ci wykształceni i zajmujący się stosunkami międzynarodowymi) mogą oceniać cały kraj po moim wyglądzie i zachowaniu. Skoro chodzę głownie w długich spódnicach to coś musi być na rzeczy, prawda?

W piątek zapoznawałam ludzi z historii z papryką. Było to doświadczenie które zdecydowanie odcisnęło piętno na ich niewinnych umysłach. Nie byli w stanie pojąć, że można to tak po prostu jeść. Gdy ich poczęstowałam wąchali ją i oglądali z każdej strony, a jeden był na tyle odważny, że aż wziął kawałek. Pierwsze miejsce w moim osobistym rankingu zajęło: "I co? Może niedługo przyniesiesz pomidora!?". Wolę nie wnikać w kwestię ile razy przyniosłam pomidora do mojego polskiego liceum.

Następnie przyszedł wyczekiwany od poniedziałku weekend. Jako że moje miasteczko leży jakieś 60 mil od stolicy USA postanowiliśmy się tam wybrać by wziąć mój pierwszy Waszyngtoński oddech. Przed wyjazdem zahaczyliśmy o myjnię samochodową utworzoną przez biegaczy XCountry (patrz: moja najstarsza host siostra) by zebrać pieniądze na drużynę.  W Waszyngtonie wsiedliśmy w metro i postanowiliśmy się kompletnie wyluzować i odwiedzić Narodowe Zoo. Moja opinia na temat takich przybytków nie jest jasno określona, więc gdy zostało mi zaproponowane z chęcią przystałam. Pomijając kwestię zwierząt praktycznie już wymarłych na wolności i zataczających się z nudów w zoo najbardziej podobała mi się grupa Amiszów, którą minęliśmy (swoją drogą- pobocza w Marylandzie są strasznie szerokie, żeby amiszowskie wozy się zmieściły). Gapiłam się troszkę chyba zbyt intensywnie, no ale cóż, taka jestem niedojrzała, że się gapię.
Takie tam w toalecie.
Po kilku godzinach poszliśmy na mrożony jogurt.  O ile w moim mieście w Polsce nie mam problemu z wyborem (bo  wybór mogę podjąć tylko z jogurtu truskawkowego, czekoladowego i waniliowego), to tutaj nałożyłam pierwsze dwa jakie mi się rzuciły w oczy, żeby nie wpaść w histerię z powodu nieumiejętności podjęcia decyzji. W ten sposób wylądowałam z odtłuszczonym i odkaloriowanym waniliowym oraz ze smakiem waty cukrowej. Żeby nadrobić niedobór kalorii związany z jogurtem waniliowym założyłam sobie wszystkie możliwe dodatki zawierające czekoladę.

Przespacerowaliśmy się i zaczęliśmy zbierać do wyjścia. Pierwszy rzut oka na stolicę mam zaliczony, następnym razem skupimy się na zwiedzaniu!
Najgłębsze metro w jakim kiedykolwiek byłam!
W niedzielę cały dzień spędziłam na prokrastynowaniu. Zrobiłam naleśniki, czytałam książkę (bo mam na to już tylko cztery tygodnie!), przegadałam godziny z rodziną, aż w końcu usiadłam do nauki i wszystko weszło mi do głowy w trzydzieści minut. Nie taki diabeł straszny, hmm?

O, a tak swoją drogą oddałam już moją włóczkę całkowicie ukończoną! Początki były ciężkie:
I nabyłam moją nową ulubioną piżamę. Przynajmniej nie śpię sama, za to z nimi:
Jutro zaczynają się próby do sztuki, troszkę się stresuję. O, i uzupełniłam zdjęciami poprzednią notkę!

poniedziałek, 9 września 2013

"Lepiej jednak skończyć nawet w pięknym szaleństwie, niż w szarej, nudnej, banalności i marazmie"-Witkacy

Poniedziałek (2.09) był dniem wolnym od szkoły ze względu na święto pracy (bo nie ma to jak świętować pracę nie pracując). Ja spędziłam ten dzień źle się czując, przykryta patchworkowym kocykiem, oglądając bardzo teatralny i śliczny film, popijając herbatkę z cytryną i miodem. Moja host rodzina chyba myślała, że odprawiam jakieś czary-mary, aż do momentu gdy odwiedziła nas sąsiadka wychowana w Niemczech. Gdy dowiedziała się, że jestem przeziębiona zaleciła... herbatę z miodem i cytryną! Tak więc wniosłam w amerykańskie życie mojej host rodziny trochę polsko-europejskiej medycyny naturalnej :)

We wtorek zjadłam swoje pierwsze amerykańskie apple pie, jako że nauczycielka Child Development lubi nas nagradzać jedzeniem (to teraz już wiecie dlaczego to moja ulubiona lekcja! ;)). Z racji mocnego kataru nie za bardzo zarejestrowałam jak smakowała, ale z tego co mi wiadomo nie różni się jakoś bardzo od polskiego jabłecznika z kruszonką. A konsystencję ma przyjemną. :)

W środę na angielskim wygłosiłam prezentację o Polsce, w czwartek uświetniłam swoją obecnością spotkanie Rotary Club of Leonardtown, w piątek dostałam 100% z kartkówki z historii, zorientowałam się, że carpenter to nie osoba robiąca dywany (człowiek uczy się całe życie, nie?), a na child development odwiedziła nas trójka około rocznych dzieci i przez dwadzieścia minut musiałyśmy robić notatki na temat wybranego (obserwowałyśmy dwa zagadnienia- fizyczne możliwości oraz interakcje z innymi dziećmi)  a w weekend... w weekend się działo!

Z sobotę o piątej trzydzieści rano wtarabaniłam się do samochodu Justusa (Niemcy) i jego host taty by odbyć ponad trzygodzinną przejażdżkę do Yorku w stanie Pensylwania na orientation. Z podróży za bardzo nic nie pamiętam, jako że moje ciało histerycznie próbowało przyjąć pozycję horyzontalną i pogodziło się z pobudką dopiero po śniadaniu o ósmej w Starbucksie.

Koło dziewiątej byliśmy na miejscu i od razu zaczęłam wszystkich zarażać moim dobrym humorem (który pojawił się z nikąd i utrzymywał przez większość czasu :)) Wymienialiśmy się przypinkami które przygotowałam zawczasu  i muszę z dumą powiedzieć, że moja marynarka zaczyna w końcu przypominać prawdziwą marynarkę osoby uczestniczącej w Rotary Youth Exchange!
Spędziliśmy kilka godzin słuchając właściwej części wykładu dotyczącej tego co nam wolno, a czego nie. Okazało się, że jednak nie wolno robić żadnych tatuaży czy kolczyków podczas wymiany (czyli muszę znaleźć nowy pomysł na prezent dla samej siebie z okazji moich własnych i osobistych osiemnastych urodzin) ale była to jedyna informacja która mnie zaskoczyła. Wszyscy byli sympatyczni i ciągle się uśmiechali (nazywają to "Rotary Plastic Smile" i jest oficjalnie opisane w papierach informacyjnych które dostałam od dystryktu). Do tego poznałam dziewczynę która zeszły rok spędziła na wymianie we Wrocławiu i robiłyśmy do siebie miny gdy drugi wymieniec z Polski zwracał nam uwagę, że powinnyśmy rozmawiać po angielsku. Taka nasza kobieca solidarność! ;)
od lewej: górny rząd: Isaak (Brazylia), Bartek (Polska), Noel (Szwajcaria), Justus (Niemcy), zasłonięta ja, Teddy (Francja)
środkowy rząd: X (Kurdżystan), M (Japonia), Andrea (Ekwador), Gabriela (Brazylia)
dolny rząd: Chris (Chile), Simon (Tajwan), Gabriel (Argentyna), Rayra (Brazylia)
Po części organizacyjnej (organizującej nasze głowy) pojechaliśmy w stronę "starego miasta". Zjedliśmy lunch (zakumplowałam się z Chrisem z Chile, który był taki zagubiony, że postanowiłam wziąć go pod moje ekstrawertyczne, rozgadane skrzydła) i zwiedziliśmy sąd oprowadzani przez Sędzinę. Widzieliśmy psy ds. wykrywania bomb oraz urządzenia ubezwłasnowolniania skazanych, gdyby któremuś przyszło do głowy odwalić coś podczas procesu. Mogliśmy zadawać pytania, a ja oburzałam się na amerykańskie zamiłowanie do zadawania bólu wszystkim naokoło. Oh, a tak swoją drogą, ten konkretny sąd w Pensylwanii wydał w zeszłym roku "tylko" dwa wyroki śmierci. Taka tam ciekawostka.
Noel (Szwajcaria), po prawej Bartek
Cichociemna z Niemiec, Teddy z Francji i Justus z Niemiec
A to ja jako sędzina (W KOŃCU, co, tato? ;))
Po atrakcjach w sądzie zwiedziliśmy trochę głównego miasta, świetnie się bawiliśmy, a ja zobaczyłam najładniejsze parkometry w całym swoim życiu.
Następnie porozjeżdżaliśmy się do rodzin. Mnie na noc przygarnęła rodzina Rayry (Brazylia), którą nie wiadomo czemu wymawia się "Haida".
Rayra, Christian (host brat), host mama+Cassie, ja
Po obiedzie u rodzin wszyscy razem wybraliśmy się na lodowisko. Trochę się niepokoiłam jak to będzie, ponieważ jeden jedyny raz gdy jeździłam na łyżwach miałam przy sobie kogoś kto pilnował żebym się nie zabiła (ani nie przewróciła), a do tego połowa z nas nigdy na oczy nie widziała śniegu, a lód znała tylko z napojów. Ale wszystko wyszło fantastycznie, osoby umiejące jeździć (do których jak się okazało się zaliczałam ;)) uczyły osoby które nie umiały, więc oprócz całej masy zabawy również się zintegrowaliśmy.
Gdy koło 21 skończyliśmy rozbijać się po tafli pojechaliśmy na pizza party, gdzie najpierw napchaliśmy się po uszy, później obgadaliśmy nasze host rodziny i potęskniliśmy do bliskich na innych kontynentach, by zakończyć całą masą wygłupów i zabaw. 
Isaak (Brazylia) i Justus (Niemcy) podczas bitwy na "papier, kamień, nożyce"
Teddy (Francja)
Do domu dotarłyśmy z Rayrą krótko przed północą i jedyne o czym marzyłam to łóżko (no dobra, nie jedyne, ale najbardziej naglące!). Wstałyśmy koło dziewiątej-dziesiątej, zjadłyśmy śniadanie, wbiłam pinezkę w Gdańsk na mapie host rodziny i o pierwszej stawiliśmy się na miejscu odjazdu.
Kurcze, będę tęsknić za tymi ludźmi. Znamy się bardzo krótko, ale świetnie się razem bawiliśmy i nie mieliśmy żadnych problemów, żeby rozmawiać o wszystkim. Nikt nie zrozumie wymieńca tak dobre jak druga osoba w takiej samej sytuacji. Na szczęście za miesiąc mamy kolejny sleepover!


Chris (Chile), Ja, Teddy (Francja), Andrea (Ekwador), Gabriela (Brazylia), za nią Isaak (Brazylia), Gabriel (Argentyna) trzyma rękę na Simonie (Tajwan), Justus (Niemcy), Noel (Szwajcaria), Rayra (Brazylia)
W drodze powrotnej :)

niedziela, 1 września 2013

"Życie, które mi dano, jest tylko opowieścią; ale jak ja ją opowiem, to już moja sprawa"- Marek Hłasko

Chciałabym Wam opisać wszystko naraz, najchętniej przelałabym swoje myśli do Waszych głów, ale postaram się uporządkować wydarzenia chociażby chronologicznie :)

Zmieniłam swój plan zajęć. Ponieważ nie będzie już możliwości by to zrobić, przedstawiam Wam ostateczną wersję!
1. Child Development
2. Global Diplomacy
3. US History (inne niż poprzednie)
4. English 11
5. Personal Living
6. Lunch
7. English 12
8. Chinese

Tak sobie właśnie myślę, że biorąc na raz rozwój dziecka i personal living wyglądam jak przyszła kura domowa, szczególnie jeśli zdecyduję się przedstawić Wam owoc mojej pracy z tej drugiej lekcji (z którego jestem naprawdę dumna):

Ponieważ nie mam ani cierpliwości ani daru do takich rzeczy jestem strasznie zadowolona, że nie wpadłam w histerię gdy ta cholerna nitka nie chciała przejść przez jeszcze bardziej cholerną pętelkę. Ale udało się! Staram się nie myśleć co będzie gdy będę musiała zacząć drugi rządek ;)

Na personal living jest jeden rodzynek, ten sam który pomógł mi trafić na Global Diplomacy pierwszego dnia szkoły. Zdobył całą masę punktów za dziabanie w tej włóczce, strasznie mnie rozczula jak faceci robią takie rzeczy. Chociaż biorąc pod uwagę intensywność z jaką przyssywa się do swojej dziewczyny na korytarzu powinien wziąć Child Development. Just saying.  

Na Global Diplomacy nadal zadaję niewygodne pytania rozważając czy najeżdżanie innych krajów by "nieść pokój i demokrację" nie jest tak samo złe jak używanie broni chemicznej. I nadal nie rozumiem dlaczego Stany uważają się za zobowiązane do wtrącania się w sprawy wszystkich innych ludzi i państw. Nauczyciel powiedział mi, że powinnam pisać listy do Białego Domu.

W sobotę odbyła się druga edycja biegu organizowanego przez moją straszą host siostrę. Wzięło w nim udział około 60 biegaczy i uzbieraliśmy ponad 1300 dolarów które zostaną przekazane do Banku Żywności Południowego Maryland.

W tym miejscu muszę się z Wami podzielić niesamowitym wynikiem mojej młodszej, jedenastoletniej host siostry. Najpierw w biegu na 5 kilometrów dobiegła trzecia z kobiet (a poziom był naprawdę wysoki), a później jeszcze wzięła udział w biegu dla dzieci (dobrze, że było ograniczenie wiekowe, bo jeszcze ktoś by wpadł na świetny pomysł bym spróbowała swoich sił) na dystansie 0,5 mili.
Po biegu zostaliśmy by posprzątać i ogarnąć. Tak by rozjaśnić Wam nadejście września wrzucam amerykański sposób na rozprawianie się z balonami z helem stojąc na drabinie ;)
W niedzielę znowu zaszczyciłam swoją obecnością ewangelicką mszę, poświęciłam trochę czasu na język którego nauczę się gdy już opanuję angielski (czyli nigdy):

Upiekłam ciasto marchewkowe i oficjalnie ogłaszam, że wyczerpałam wszystkie dwa wypróbowane przepisy które znam. Czyli każde następne jedzenie które przygotuję będzie niespodzianką dla wszystkich zainteresowanych. Mam nadzieję, że nikogo nie otruję!

Wieczorem odbyła się impreza nad basenem, przyspieszona osiemnastka mojej host siostry. Udowodnione zostało, że "Amerykanin też potrafi". Nie działała zjeżdżalnia wodna, więc skołowali skądś dwa wiadra i zjeżdżaliśmy przy ich użyciu :)

A jako kolejny rozjaśniacz wrześniowej niepogody (a u mnie słoneczko, 80*F, cieplutko) mój i tylko mój długopis którym od wtorku zaczynam robić notatki. So much me ;)
***
A tym zajmujemy się na angielskim 12 (nie, nie filmikami z youtube):
***
Jakoś strasznie dużo bliźniaków chodzi po Marylandzkiej ziemi. Do tej pory spotkałam już trzy pary + trojaczki!