poniedziałek, 9 września 2013

"Lepiej jednak skończyć nawet w pięknym szaleństwie, niż w szarej, nudnej, banalności i marazmie"-Witkacy

Poniedziałek (2.09) był dniem wolnym od szkoły ze względu na święto pracy (bo nie ma to jak świętować pracę nie pracując). Ja spędziłam ten dzień źle się czując, przykryta patchworkowym kocykiem, oglądając bardzo teatralny i śliczny film, popijając herbatkę z cytryną i miodem. Moja host rodzina chyba myślała, że odprawiam jakieś czary-mary, aż do momentu gdy odwiedziła nas sąsiadka wychowana w Niemczech. Gdy dowiedziała się, że jestem przeziębiona zaleciła... herbatę z miodem i cytryną! Tak więc wniosłam w amerykańskie życie mojej host rodziny trochę polsko-europejskiej medycyny naturalnej :)

We wtorek zjadłam swoje pierwsze amerykańskie apple pie, jako że nauczycielka Child Development lubi nas nagradzać jedzeniem (to teraz już wiecie dlaczego to moja ulubiona lekcja! ;)). Z racji mocnego kataru nie za bardzo zarejestrowałam jak smakowała, ale z tego co mi wiadomo nie różni się jakoś bardzo od polskiego jabłecznika z kruszonką. A konsystencję ma przyjemną. :)

W środę na angielskim wygłosiłam prezentację o Polsce, w czwartek uświetniłam swoją obecnością spotkanie Rotary Club of Leonardtown, w piątek dostałam 100% z kartkówki z historii, zorientowałam się, że carpenter to nie osoba robiąca dywany (człowiek uczy się całe życie, nie?), a na child development odwiedziła nas trójka około rocznych dzieci i przez dwadzieścia minut musiałyśmy robić notatki na temat wybranego (obserwowałyśmy dwa zagadnienia- fizyczne możliwości oraz interakcje z innymi dziećmi)  a w weekend... w weekend się działo!

Z sobotę o piątej trzydzieści rano wtarabaniłam się do samochodu Justusa (Niemcy) i jego host taty by odbyć ponad trzygodzinną przejażdżkę do Yorku w stanie Pensylwania na orientation. Z podróży za bardzo nic nie pamiętam, jako że moje ciało histerycznie próbowało przyjąć pozycję horyzontalną i pogodziło się z pobudką dopiero po śniadaniu o ósmej w Starbucksie.

Koło dziewiątej byliśmy na miejscu i od razu zaczęłam wszystkich zarażać moim dobrym humorem (który pojawił się z nikąd i utrzymywał przez większość czasu :)) Wymienialiśmy się przypinkami które przygotowałam zawczasu  i muszę z dumą powiedzieć, że moja marynarka zaczyna w końcu przypominać prawdziwą marynarkę osoby uczestniczącej w Rotary Youth Exchange!
Spędziliśmy kilka godzin słuchając właściwej części wykładu dotyczącej tego co nam wolno, a czego nie. Okazało się, że jednak nie wolno robić żadnych tatuaży czy kolczyków podczas wymiany (czyli muszę znaleźć nowy pomysł na prezent dla samej siebie z okazji moich własnych i osobistych osiemnastych urodzin) ale była to jedyna informacja która mnie zaskoczyła. Wszyscy byli sympatyczni i ciągle się uśmiechali (nazywają to "Rotary Plastic Smile" i jest oficjalnie opisane w papierach informacyjnych które dostałam od dystryktu). Do tego poznałam dziewczynę która zeszły rok spędziła na wymianie we Wrocławiu i robiłyśmy do siebie miny gdy drugi wymieniec z Polski zwracał nam uwagę, że powinnyśmy rozmawiać po angielsku. Taka nasza kobieca solidarność! ;)
od lewej: górny rząd: Isaak (Brazylia), Bartek (Polska), Noel (Szwajcaria), Justus (Niemcy), zasłonięta ja, Teddy (Francja)
środkowy rząd: X (Kurdżystan), M (Japonia), Andrea (Ekwador), Gabriela (Brazylia)
dolny rząd: Chris (Chile), Simon (Tajwan), Gabriel (Argentyna), Rayra (Brazylia)
Po części organizacyjnej (organizującej nasze głowy) pojechaliśmy w stronę "starego miasta". Zjedliśmy lunch (zakumplowałam się z Chrisem z Chile, który był taki zagubiony, że postanowiłam wziąć go pod moje ekstrawertyczne, rozgadane skrzydła) i zwiedziliśmy sąd oprowadzani przez Sędzinę. Widzieliśmy psy ds. wykrywania bomb oraz urządzenia ubezwłasnowolniania skazanych, gdyby któremuś przyszło do głowy odwalić coś podczas procesu. Mogliśmy zadawać pytania, a ja oburzałam się na amerykańskie zamiłowanie do zadawania bólu wszystkim naokoło. Oh, a tak swoją drogą, ten konkretny sąd w Pensylwanii wydał w zeszłym roku "tylko" dwa wyroki śmierci. Taka tam ciekawostka.
Noel (Szwajcaria), po prawej Bartek
Cichociemna z Niemiec, Teddy z Francji i Justus z Niemiec
A to ja jako sędzina (W KOŃCU, co, tato? ;))
Po atrakcjach w sądzie zwiedziliśmy trochę głównego miasta, świetnie się bawiliśmy, a ja zobaczyłam najładniejsze parkometry w całym swoim życiu.
Następnie porozjeżdżaliśmy się do rodzin. Mnie na noc przygarnęła rodzina Rayry (Brazylia), którą nie wiadomo czemu wymawia się "Haida".
Rayra, Christian (host brat), host mama+Cassie, ja
Po obiedzie u rodzin wszyscy razem wybraliśmy się na lodowisko. Trochę się niepokoiłam jak to będzie, ponieważ jeden jedyny raz gdy jeździłam na łyżwach miałam przy sobie kogoś kto pilnował żebym się nie zabiła (ani nie przewróciła), a do tego połowa z nas nigdy na oczy nie widziała śniegu, a lód znała tylko z napojów. Ale wszystko wyszło fantastycznie, osoby umiejące jeździć (do których jak się okazało się zaliczałam ;)) uczyły osoby które nie umiały, więc oprócz całej masy zabawy również się zintegrowaliśmy.
Gdy koło 21 skończyliśmy rozbijać się po tafli pojechaliśmy na pizza party, gdzie najpierw napchaliśmy się po uszy, później obgadaliśmy nasze host rodziny i potęskniliśmy do bliskich na innych kontynentach, by zakończyć całą masą wygłupów i zabaw. 
Isaak (Brazylia) i Justus (Niemcy) podczas bitwy na "papier, kamień, nożyce"
Teddy (Francja)
Do domu dotarłyśmy z Rayrą krótko przed północą i jedyne o czym marzyłam to łóżko (no dobra, nie jedyne, ale najbardziej naglące!). Wstałyśmy koło dziewiątej-dziesiątej, zjadłyśmy śniadanie, wbiłam pinezkę w Gdańsk na mapie host rodziny i o pierwszej stawiliśmy się na miejscu odjazdu.
Kurcze, będę tęsknić za tymi ludźmi. Znamy się bardzo krótko, ale świetnie się razem bawiliśmy i nie mieliśmy żadnych problemów, żeby rozmawiać o wszystkim. Nikt nie zrozumie wymieńca tak dobre jak druga osoba w takiej samej sytuacji. Na szczęście za miesiąc mamy kolejny sleepover!


Chris (Chile), Ja, Teddy (Francja), Andrea (Ekwador), Gabriela (Brazylia), za nią Isaak (Brazylia), Gabriel (Argentyna) trzyma rękę na Simonie (Tajwan), Justus (Niemcy), Noel (Szwajcaria), Rayra (Brazylia)
W drodze powrotnej :)

5 komentarzy:

  1. Super, widać że miałaś niezły fun!
    Mam pytanie. Zastanawiałam się, kiedy dokładnie zaczęła Ci się szkoła? I ta prezentacja o ojczyźnie... podziwiam na chęci i odwagę. Szczerze mówiąc, chyba miałabym z tym problemy nawet po polsku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przy okazji, jak angielski reszty? Bo u mnie jest trochę Skandynawów, którzy wpędzają mnie w kompleksy.

      Usuń
    2. Z tego co pamiętam zaczęła się 21 sierpnia (na pewno była to środa).
      Ja lubię gadać, prezentować, mam do tego dryg (dlatego też uważam, że praca nauczyciela byłaby dla mnie idealna). Po angielsku było to większym wyzwaniem, ale dawno pozbyłam się myśli "a co jak zrobię błąd" więc jadę równo i się nie przejmuję. Gdy nauczycielka poprosiła to stwierdziłam, że to świetny pomysł (bo akurat w tej klasie ludzie nie za bardzo kojarzyli skąd to ja w ogóle jestem).
      Angielski reszty wymieńców był bardzo zróżnicowany- Brazylijki mówiły kiepsko gramatycznie i ze słownictwem, ale nadrabiały uśmiechem i można się było z nimi dogadać. Japonka miała opory przed odzywaniem się publicznie, ale gdy rozmawiałyśmy tylko we dwie to była w stanie przekazać wszystkie niezbędne informacje (chociaż wydawało mi się, że jest przyzwyczajona, że ludzie jej nie rozumieją, więc bardzo gestykulowała).
      My Europejczycy wydaje mi się, że jesteśmy na podobnym poziomie- Francuska mówi mniej więcej tak jak ja (może minimalnie lepiej), Niemiec zna więcej słówek związanych z maszynami i zagadnieniami fizyczno-technicznymi, ale jeżeli chodzi o poziom "bawienia się" językiem to biję go na głowę. Umiejętności Szwajcara nie udało mi się przetestować, bo był zbyt zajęty wgapianiem się w dziewczyny które nie noszą długich spódnic (jeżeli wiesz o co mi chodzi), a ja wcale nie miałam zbytniej ochoty zwracać na siebie jego uwagi; ale słyszałam, że mówi w czterech czy pięciu językach. Jedyne co budziło we mnie wojownika do umiejętności drugiego Polaka. Nie lubię być gorsza, a jeżeli ma być lepszy gość z tego samego kraju to mnie krew zalewa. Szczególnie, że odniosłam wrażenie, że automatycznie ze sobą konkurujemy na zasadzie pokazu zbrojeń.
      W kompleksy wpędza mnie fakt, że nie czuję progresu w angielskim przez te trzy tygodnie. Uczę się, znam już trochę więcej słówek, ale chyba spodziewałam się, że nagle mnie walnie biegłość i będę mówić jak native (chociaż na angielskim czasami mam wrażenie, że znam ich język lepiej niż oni sami- AIN'T, GIMME, YOU A PLAYER).
      Nie daj się wpędzić w złe myślenie! Spójrz na to w ten sposób: jeżeli będziesz spędzać czas z ludźmi znającymi angielski lepiej to szybciej coś załapiesz!
      Damy radę!

      Usuń
  2. Jesli zrobisz sobie tatuaz w jakims dyskretnym miejscu to sie nie dowiedza ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Raczej myślałam o kolczyku, a miejsce na tatuaż mam dawno wybrane i nie będę go zmieniać na złość Rotary, bo będę żałować!

      Usuń