poniedziałek, 5 maja 2014

*GO! At least once a year to a place you have never been before.*

Kilka dni temu, w sobotę (26 kwietnia), spotkałam się w z moją counselorką, która pracuje w pobliskim collegu, by wybrać się na doroczny World Carnival organizowany przez studentów. College położony jest w naprawdę urodziwym miejscu i było widać, że kampus jest doświadczony w przygotowywaniu tego typu eventów. Zaczęliśmy od niewielkiego pochodu, w którym miałam szczęście otwierać wraz z counselorką w wózku golfowym. Przejechałyśmy się naokoło kampusu, posłuchałyśmy otwarcia, rzuciłam ciastem w wykładowcę (!!), wypiłam najsłodszą lemoniadę w moim życiu i nawet udało mi się zrobić własny t-shirt (jak to możliwe, że nigdy wcześniej nie słyszałam o spin art!?), który po jakiś trzydziestu sekundach został zwiany na ziemię, w wyniku czego nie wiem czy będę miała szczęście włożyć go po raz kolejny (w tym momencie czeka w kolejce do prania. Trzymajcie kciuki!).
Tego dnia obył się również prom, na który większość wymieńców czeka z niecierpliwością, i na który ja wcale nie miałam ochoty iść, jednak przekonałam siebie samą argumentem, że jeżeli nie pójdę, to do końca życia będę żałować. 

Tak więc, zaopatrzyłam się w bilety, sukienkę (której cenę w dalszym ciągu uważam za jeden z największych sukcesów mojego życia) i „date”. Mówiąc „date” mam na myśli, że wzięłam ze sobą Nate’a, bo tutaj tak mi wyprano mózg, że dałam się przekonać, że na prom to trzeba iść z chłopakiem. A przecież nie pójdę z takim jakimś CHŁOPAKIEM-CHŁOPAKIEM, który może jeszcze na dodatek będzie Amerykaninem i sobie wymyśli, że mam tańczyć z nim w taki sposób, w jaki amerykańscy chłopcy tańczą z amerykańskimi dziewczynami. Więc poszłam z moim bratem. 
Brianna (w planie oryginalnym miała iść z nami) pomogła mi się przygotować, poświęcając moim włosom więcej uwagi niż ja przez całe moje życie. Zrobiliśmy sobie szybkie zdjęcie, i pojechaliśmy do domu Elizabeth, mojej kumpelki z Chińskiego, która twierdziła, że of course nie ma najmniejszego problemu żebym przyprowadzila "chłopaka" na przed-promowe-party.
 Okazało się jednak, że „jasne, nie ma problemu” oznacza mniej więcej tyle, że biedny Nate będzie jedynym przedstawicielem płci brzydkiej (swoją drogą, to strasznie seksistowski termin) w domu pełnym dziewczyn, które jak się już przygotowały, to musiały zrobić miliard zdjęć. My pouśmiechaliśmy się minutę do obiektywów i przez następną godzinę opalaliśmy nasze piękne twarze na późno popołudniowym słońcu.
Mina Nate pod tytułem: "Nie, to wcale nie jest niezręczne!"
Po godzinie pstrykani zdjęć wszystkim, co było pod ręką, pojechaliśmy wszyscy w kolejne miejsce, gdzie dla odmiany… robiliśmy zdjęcia. 
W końcu ruszyliśmy w kierunku remizy strażackiej. Nie za bardzo wiem czego oczekiwałam, jednak jeżeli w taki sposób wyglądają wszystkie remizy strażackie, mój tandetny remizowy ślub nie ma szans na realizację, z tego prostego powodu, że remizy nie wyglądają tandetnie :<

Zaraz po wejściu do środka zagłosowaliśmy na króla i królową balu; o ile kojarzyłam jedną z dziewczyn z moich zajęć, to nie miałam pojęcia, kim są chłopcy startujący o tytuł króla. Dlatego też zagłosowaliśmy na Jimmiego, ponieważ miał najbardziej przyjacielskie imię.
Tematem tegorocznego balu był Great Gatsby, więc gdziekolwiek się nie spojrzało były pióra, a rekwizyty do automatu fotograficznego zawierały między innymi kilka plików sztucznych pieniędzy.

Pamiętacie moje wynurzenia na temat wyuzdanych tańców podczas Homecomingu? Od tamtego czasu zmieniłam się wystarczająco, że zaczął mi przeszkadzać trochę inny aspekt twerkingu niż ten, który przeszkadzał mi jeszcze w październiku. Tym razem nie miałam nic przeciwko parom, które cieszą się sobą na parkiecie, nawet jeżeli to nie jest coś co planuję robić kiedykolwiek w moim życiu. Tym razem wszystkie moje negatywne emocje uderzyły w ludzi, którzy ocierają się o siebie tylko i wyłącznie pod presją otoczenie, nie dlatego, że sprawia im to przyjemność.

Wyobraźcie sobie, że idziecie na potańcówkę. Ponieważ należy iść z chłopakiem, zgadzacie się pójść z jakimś takim znajomym znajomego. Presja rówieśnicza sprawiła, że wydaje Wam się, że jesteście OCZEKIWANE ocierać się swoim tyłkiem o krocze tego kolegi, którego imię średnio pamiętacie, więc przez cztery godziny stoicie w miejscu wykonując jeden i ten sam ruch bioder, zastanawiając się, po co Wy w ogóle przyszłyście na ten cały śmierdzący prom i kto śmiał Wam wmówić, że to najlepsza noc Waszego życia. No, ale cóż, tak się robi, nie? Wszyscy to robią, tak się tańczy, Zenek zapłacił za Wasz bilet to mu się należy, right? Problem polega na tym, że Zenkowe nogi też trochę już bolą, popatrzyłby tej swojej koleżance trochę w oczy, a tu jedyne, co widzi to tył jej głowy, stół z łakociami wygląda zdecydowanie bardziej pociągająco niż jakaś tam ledwo-znajoma, i w ogóle to chce mu się siku, ale przecież jej tego nie powie, nie? To jest to, czego foczki od Ciebie chcą, pokaż jaki z Ciebie facet!

Naokoło jest sporo par, które wyglądają jakby to było spełnienie ich marzeń, więc czujecie się trochę niekomfortowo w swoich ciałach, bo apparently coś jest z Wami nie tak, skoro Wam się nie podoba. I tak w kółko, piosenka po piosence, czasami dostosowując tępo do melodii, czasami nie, przez bite 240 minut ocieracie się o siebie nawzajem z wyrazem twarzy wskazującym, że czujecie niewiele ponad śmiertelną nudę.

I to jest dokładnie to, co mnie doprowadza do szału, do szewskiej pasji, do rzucania talerzami i krzyczenia na całą tą cholerną patriarchalną kulturę przesyconą seksualnością i cyckami (ale pamiętaj, że nie wolno karmić piersią w miejscach publicznych!). Nie mam już nic przeciwko parom, które przenoszą grę wstępną na parkiet. Mam za to dużo przeciwko wmawianiu tym biednym dziewczynom, że są OCZEKIWANE by tańczyć w ten konkretny sposób by zyskać akceptację grupy. Nie podoba mi się, że im się wydaje, że muszą to robić, skoro zgodziły się przyjąć czyjeś zaproszenie. I w ogóle, to nie podoba mi się, że gdyby odmówiły, to Ci chłopacy zdecydowanie nie przyjęliby tego w należyty sposób. Dodajcie to do listy "dlaczego jestem feministką". Reszta dokładnie tutaj -> x

My bawiliśmy się naprawdę dobrze. Nate poznał moich znajomych, i wzbudził trochę konsternacji, jako, że był przedstawiany, jako „mój brat”. Sammy z GSA rzucił się na nas oboje krzycząc: „I know a polish dudeeeeee!”, reszta patrzyła spod oka zastanawiając się, czy biedny Nate łapie cokolwiek po angielsku, aż do momentu gdy zorientowałam się jak wielki błąd popełniam, i wytłumaczyłam ładnie, że przez "brat" rozumiem "amerykański brat". I sytuacja się pięknie rozwiązała :)

W czwartek (1 maja) nie poszłam do szkoły, bynajmniej dlatego, że było wolne. W jednej ze szkół podstawowych odbywał się „Multicultural Day” i zaraz obok Justusa z Niemiec i dobrej piętnastki innych wybrańców zostałam poproszona o przygotowanie krótkiej prezentacji na temat Polski. Miałam przypisaną klasę i co dziesięć minut dzwonił dzwonek, na znak, że mój czas z daną grupą dobiegł końca. Grupa wstawała, mówiła ładne thank you i przemieszczała się do następnej klasy.
Zaczęłam równo o 9, dwiema grupami drugoklasistów. Pięknie mi szło, aż do momentu rozpoczęcia prezentacji dla mojej trzeciej grupy, w skład której wchodziły niespełna czteroletnie przedszkolaki. Dzieciaki nie miały najmniejszej ochoty oglądać mapy czy flagi, a gdy wrzuciłam na rzutnik zdjęcie polskiego alfabetu, zamiast powtarzać za mną wszystkie literki z ogonkami, zaczęły śpiewać piosenkę (ej bi si di i ejcz dżi…). Ja nie za bardzo wiedziałam, co mam ze sobą zrobić, za to nauczycielki, które przyszły z nimi, zaśmiewały się do łez, prawie nie miały czym oddychać! Poczekałam aż dzieciaki skończą piosenkę, kazałam im wstać i resztę czasu spędziliśmy śpiewając „head and shoulders, knees and toes” po polsku. :)

Szkoła w której miałam prezentację jest szkołą publiczną, jednak bardzo zależy im na asymilacji dzieci z niepełnosprawnościami z dziećmi pełnosprawnymi, dlatego też większość grup była mieszana. Kilka razy zostałam poproszona o włożenie pewnego rodzaju mikrofonu/przekaźnika, żeby dzieci niedosłyszące mogły mnie lepiej słyszeć (wydaje mi się, że to wygłusza hałas otoczenia), raz dziewczynka z syndromem downa podbiegła do mnie, przytuliła się i patrząc mi w oczy mówi „Strasznie lubię się przytulać”. Więc, odpowiedziałam, że ja też strasznie lubię się przytulać, i ją objęłam, zdając sobie sprawę, że prawdopodobnie łamię wszystkie przepisy szkoły na temat kontaktu fizycznego z uczniami.

Podczas każdej prezentacji na jednym ze slajdów pokazywałam naszą walutę- banknoty i monety, ponieważ nasze złote bardzo różnią się od dolarów, a dzieci mogą nie zdawać sobie z tego sprawy. Ponieważ to jest szkoła integrująca (oraz ponieważ uważam, że to strasznie ciekawe), za każdym razem wspominałam, że te kształty w lewym dolnym rogu są nadrukowane na banknoty, by ludzie niewidomi mogli położyć na tym palec i wiedzieć, jaką wartość ma dany banknot (wiecie, o czym mówię? Że 10 złotych ma kwadrat w rogu, 20 kółko, 50 romb etc). W jednej z grup, zupełnie z boku, z nauczycielką, siedział niewidomy chłopiec. Nie zdawałam sobie sprawy z jego obecności aż do momentu; nauczycielka zaczęła mu szybko opisywać kształty, pytając, czy nie byłoby super gdyby wprowadzili coś takiego na ich banknotach. Ten chłopiec, mógł mieć z 8-9 lat, szeroko się uśmiechnął i powiedział: „Taak, nikt by mnie wtedy nie oszukał”. Serduszko mi drgnęło, oczy się zaszkliły, i musiałam się bardzo skupić by brzmieć tak samo wesoło jak przed minutą, zwracając trochę więcej uwagi na sposób, w jaki mówię (na przykład opisałam naszą flagę słowami, oprócz pokazywania zdjęcia na slajdzie).

Mają najtrudniejszą grupą była grupa składająca się z tylko trojga dzieci. Początkowo bardzo się zdziwiłam, że mam troje dzieci i trzy nauczycielki w tym samym czasie, ponieważ wygląd dzieci nie wskazywał na żaden niedorozwój. Usiedliśmy na dywanie (z takiej pozycji zaczynałam każdą prezentację, siedząc na równym poziomie z dziećmi, klikając ręką mądrą-tablicę), zadałam swoje pierwsze standardowe pytanie („so, guys, what do you already know about Poland?”) i… zorientowałam się, że nic z tego nie będzie. Oni nie zdawali sobie sprawy, że próbuję coś przekazać, nie mogłam nawet nauczyć ich piosenki, bo byłabym jedyną, która tańczy i śpiewa. Nauczycielki uśmiechały się do mnie starając się przesłać wszystkie możliwe wsparcie mentalne, więc pokazałam wszystkie zęby i zaczęłam prezentację. Show must go on, tym razem prezentowałam dla dorosłych. W pewnym momencie jeden z chłopców podszedł do mnie, raczej zainteresowany moimi nogami niż moją osobą. Usiadł mi na kolanach (nauczycielki upewniły się, że to jest okey), i przytulał się mimochodem. Uznałam to za sukces i przejaw jakiejś interakcji, dlatego też pełna nadziei przerwałam gadanie i zapytałam go, czy nie chce mi pomóc przerzucić slajdu. Bo to przecież jak magia, tapiesz w tablicę dwa razy i zmienia się obrazek. Jednej z nauczycielek zrobiło się mnie żal, i niemalże przepraszającym tonem powiedziała, że raczej nic z tego nie będzie. I miała rację. Chłopiec przelotnie zaszczycił mnie spojrzeniem, ale raczej dlatego, że byłam na drodze jego wzroku i zmieniłam ton, nie dlatego, że miał najmniejsze pojęcie o czym mówię. Resztę prezentacji wygłosiłam do nauczycielek, podczas gdy troje dzieci patrzyło pusto w przestrzeń. Gdy upłynął ich czas i musieli iść wszyscy wstaliśmy, a ten chłopiec, który siedział mi na kolanach wsunął mi swoją rączkę w rękę i czeka. Nie dlatego, że mnie polubił, lecz dlatego, że po prostu nie zdawał sobie sprawy, że coś jest nie tak. Nie był w stanie pojąć, że nie jestem osobą, która zajmuje się nim 5 dni w tygodniu przez 8 godzin od września. Gdy nauczycielka złapała jego drugą rękę, on automatycznie puścił moją i podążył krok za nią. Zero kontaktu z otoczeniem.  Zostałam więc sama, mając dwie minuty by pozbierać się w sobie i przywitać kolejną grupę.

Mam jeszcze jedną historię, którą chciałabym się podzielić, ponieważ zbulwersowała mnie strasznie i chciałabym zbulwersować Was odrobinkę as well.
W jednej „zdrowej” klasie była dziewczynka, która miała aparat słuchowy w obu uszach, jednak wydawała się normalnie rozwijająca. Od samego początku mojej prezentacji wydawała się strasznie zainteresowana, odpowiadała na pytania, które stawiałam i strasznie chciała zadawać własne. Ludzie niesłyszący bardzo często mówią w specyficzny sposób- wolno, przeciągają wyrazy, nie wymawiają niektórych liter, generalnie ciężko ich zrozumieć i trzeba się skupić (szczególnie, jeżeli mówią w Twoim drugim języku). Dla mnie było bardzo ważne, by dać jej szansę dowiedzenia się wszystkiego co by ją interesowało. Starałam się ją zrozumieć, czasami po prostu domyślałam się, co chciała powiedzieć i dawałam wyczerpujące odpowiedzi. W klasie była również jej nauczycielka, której miałam szczerą ochotę przywalić. Mieliśmy spędzić razem 10 minut, i ta dziewczynka podnosiła rękę, gdy miała pytanie. Nauczycielka co chwila mówiła lub pokazywała, by tę rękę opuściła. Strasznie mnie to irytowało, ponieważ mogłam widzieć, że dziecko rozumie wszystko i łapie szybko, przetrwarza informacje, jednak potrzebuje 15 sekund żeby się wysłowić, nie 3.

Prezentowałam od 9 do 15, z godzinną przerwą na lunch. W przyszłości poważnie rozważam bycie nauczycielką, jednak zdecydowanie muszę skonsultować to z moim gardłem, które prawdopodobnie nie jest ku temu zapalone aż tak bardzo jak ja. 

W piątek (2 maja) wróciłam do szkoły podstawowej by wraz z moją grupą przeprowadzić krótką lekcję w ramach Child Development. Nie będę opisywać jak fantastycznie nam poszło, pochwalę się tylko, ze trzylatki tak na mnie spojrzały, popatrzyły i zapytały, czy ja nie jestem ta co miała z nimi zajęcia poprzedniego dnia. Feeling famous.

Po wycieczce nie wróciłam do szkoły, lecz pojechałam z Natem i Brianną i moją (amerykańską) mamą zjeść lunch z ciocią Brianny w tajskiej restauracji. Pierwsze spotkanie z tajskim jedzeniem było zdecydowanie pozytywnym przeżyciem :)

Po lunchu wróciliśmy do domu by przygotować się do Junior Senior Banquet, czyli prom szkoły Nate i Brianny. Ponieważ oboje chodzili do niewielkiej szkoły prywatnej ich prom wyglądał zdecydowanie inaczej niż mój. Przede wszystkim ich całe liceum miało mniej ludzi niż mój jeden rocznik. Do tego nie zaczęło się od tańczenia, lecz od fantastycznego obiadu oraz uhonorowania seniorów (wychowawca ostatniej klasy kupuje śmieszne prezenty i mówi coś miłego o każdym z jego uczniów). Dopiero wtedy zaczęliśmy zabawę, niektórzy łamali nogi na parkiecie, inni okupowali photobooth, inni dyskutowali przy stołach, jednak wszyscy świetnie się bawili. Mimo, że nie chodzę do tej samej szkoły, starsznie się cieszę, że udało mi się poznać niektóre z tych dzieciaków, bo są naprawdę super :)
Ja i moja mama :)
Nate i nasza mama
W sobotę (3 maja) nie zmarnowaliśmy ani minuty z naszych cennych żyć, jednak najlepsze historie mam z wieczoru, gdy to zaraz po speklatklu tanecznym w collegu Brianny zdecydowaliśmy się zapoznać mnie z fantastyczną amerykańską rozrywką znaną pod nazwą "coning". Śmieję się sama do siebie, gdy o tym myśle. Kocham Nate, kocham Briannę, kocham moich host rodziców, kocham kota, kocham wszystkich tych fantastycznych ludzi których miałam szansę poznać, kocham Rotary, kocham moją wymianę i kocham Amerykę. 

Dziękuję, dobranoc. 

7 komentarzy:

  1. Po pierwsze : nareszcie jakaś długa, wyczerpująca notka, a na dodatek w języku, w którym poprawnie rozumiem wszystkie słowa i, w którym po przeczytaniu kilku zdań bardzo mocno rozwiniętych nie mam ochoty wyłączyć komputera, tylko mam chęć czytać dalej. Ogółem mówiąc : fajnie, że napisałaś, fajnie, że notka jest długa, fajnie, że jest po polsku ;) Mam pytanie : czy Twój angielski poprawił się już tak bardzo, że zdecydowałaś wrócić do polskiego?
    Po drugie: Co namalowałaś na swojej koszulce? Wstawisz nam kiedyś zdjęcie na bloga, jak już ją upierzesz. A. Zapomniałabym. Trzymam kciuki, coby się doprało ;)
    Po trzecie: Jakie są inne różnice między promem w szkole publicznej, a w szkole prywatnej? Bo oprócz tego, że młodzież w szkole prywatnej nie zaczyna na parkiecie gry wstępnej i oprócz tego, że w szkole prywatnej prom ma charakter bardziej kulturalny jakieś są? BTW Na jakimś blogu widziałam zdjęcia z promu. Czy w każdej szkole teraz są te bale? A po za tym - czym prom jest dla przeciętnego amerykańskiego nastolatka, a czym dla dziewczyny z małego kraju zwanego Polską? ;)
    Po czwarte: w google wyszukałam cały ten "coning", ale nie jestem pewna, czy to jest na pewno to ;) hihihi Możesz więc wytłumaczyć mi dokładnie na czym to polega?
    Po piąte: Czekam na kolejną długą notkę i zazdroszczę Ci takich relacji z rodziną (nawet jeżeli to hostrodzina).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moj angielski poprawil sie tak bardzo, ze gdy probowalam porozmawiac po polsku gdy bylam w nowym jorku to zupelnie nie mialam pojecia jak powiedziec "wiosna". Moj angielski zdecydowanie poprawil sie od kiedy przyjechalam, jednak decyzja o pisaniu po polsku po prostu sie podjela, nie mialam na nia za duzego wplywu :)

      Spin art polega na tym, ze opina sie koszulke na takim kole ktore sie szybko kreci. Uzywa sie farb to tkanin w tubce; naciskasz farbe nad koszulka ktora sie kreci, i to tworzy kolorowe kolo. Uzywajac wielu kolorow tworzysz kolorowe kolo, czyli generalnie wszystkie koszulki sa takie same, jednak wygladaja roznie (wiesz o co mi chodzi, prawda?). Wstawie, kiedys, moze, jak zrobie. Postaram sie zrobic, zrobie! :)
      Prom w szkole prywatnej byl po prostu duzo mniejszy. Byl rowniez bardziej "rodzinny", nie taki anonimowy. W tej szkole prywatnej prom byl dla calego liceum, gdzie w szkolach publicznych to sa zazwyczaj tylko seniorzy (w mojej szkole seniorzy i juniorzy).
      W kazdej szkole jest homecoming, (snowball pewnie tez) i prom. Homecoming jest jesienia, snowball zima (na ten nie poszlam) i prom na wiosne, zaraz przed graduation. Wszystkie sa bardzo zwiazane z amerykanska kultura, i nie wyobrazam sobie szkoly bez homecomingu i promu.
      Prom dla amerykanskich nastolatek to wydarzenie zycia, szczegolnie ten podczas ich ostatniego roku. Wlosy, sukienki i paznokcie oraz ich 'randki' to glowny temat rozmow. Generalnie wszyscy sie strasznie nakrecaja, ja nie za bardzo lubie takie imprezy, wiec poszlam dla samego doswiadczenia, jednak niektorzy szaleja.
      Coning to prawdopodobnie wlasnie to, co wyszukalas. Nie pytaj po co to sie robi, bo nie wiem, jednak to jest naprawde strasznie duzo funu.
      Jeju, moja host rodzina jest supersupersuper. Nie wiem jak to bedzie jak wyjade. Na szczescie juz obiecali, ze mnie odwiedza za rok w Polsce :)

      Dzieki za wyczerpujacy komentarz, gdybys miala jeszcze jakies pytania czy przemyslenia to chetnie poczytam :)

      Usuń
    2. Jak liczna jest twoja hostrodzina? Pomieścisz ich u siebie? ;)
      Wiesz może, co robi się na Snowballu?

      Na jakim poziomie biegłości jest Twój angielski? (http://pl.wikipedia.org/wiki/Poziom_bieg%C5%82o%C5%9Bci_j%C4%99zykowej) Jakie znasz języki oprócz angielskiego?

      Po za tym mam jeszcze jedno pytanie : pisałaś kiedyś o tym, że po zakończeniu Twojej wymiany możesz zostać jeszcze na parę tygodni, by zwiedzać, że jest to jakaś tam wycieczka organizowana przez coś tam (przepraszam za te "cośki", ale pisałaś o tym dosyć dawno, więc mam prawo nie pamiętać, o co dokładnie chodziło ;D). Czy masz zamiar zostać dłużej w Stanach?

      Nie wiem, czy taki długi ten mój poprzedni komentarz. Jedyne, co wiem, to to, że Twoja odpowiedź jest dłuższa ;) I oczywiście będę odwiedzać bloga, komentować. Swoją drogą miło mi, że chcesz poczytać moje komentarze, to bardzo podbudowuje człowieka ;) Pozdrowienia znad Wisły! :D

      Usuń
    3. Pytanie o ilość ludzi w domu wymaga dłuższej odpowiedzi- generalnie, wliczając mnie, jest nas ośmioro. Moi host rodzice (2), Nate (brat), Lilly (siostra), Jocey (druga siostra), Edward i Andrew (international students z Korei, jeden niedawno skończył 16 lat, drugi 21). Jocey spotkałam tylko raz, widziałyśmy się przez tydzień podczas jej spring break, więc nie mogę powiedzieć, że ją znam (chociaż prawdopodobnie spędzimy razem cały miesiąc w czerwcu), Edward i Andrew żyją trochę w swoim własnym świecie, fizycznie, siedząc w swoim pokoju na drugim końcu korytarza są bliżej niż mentalnie, a do tego w lecie zazwyczaj wracają do Korei, dlatego, mimo, że ich serdecznie zapraszam, nie wydaje mi się, żeby do przyjazdu kiedykolwiek doszło. Nate i moja host mama, z drugiej strony są strasznie podekscytowani Polską (moja mama była kilka razy w Mołdawi w czasie lata, a z Mołdawi bliżej do Polski niż z USA :) ), więc jeżeli ktoś miałby przyjeżdżać, to zapewne Nate, mama, tata (chociaz on ze wzgledu na swoja prace musialby pokombinowac z urlopem), Lilly i jezeli bylaby taka szansa- Brianna (najlepsza przyjaciółka Nate, spedzamy razem duzo czasu i ja uwielbiam <3).

      Mogę się założyć, że na Snowballu robi się dokładnie to samo co na homecomingu, tylko są inne dekoracje. Dałabym sobie za to uciąć rękę.

      Strasznie nie lubię tabelek tego typu, bo to straszne szufladkowanie i sprawdzenie egzaminacyjne znajomości języka. Gdy rozmawiałam z moim drugim host tatą, to on przyjął pięciopunktową skalę. Numer jeden to wszyscy ci ludzie, ktorzy ucza sie angielskiego w swoich krajach. Numer trzy, to przecietne amerykanskie nastolatki w liceum. Numer pięć to ludzie którzy studiowali angielski jako native speakerzy na angielsko języcznych uniwersytetach. Mój host tata postawił mnie na trójce, z amerykańskimi nastolatkami, i ja też pewnie bym się tak umieściła (no, może 2,90 ;) ).
      Jeżeli jednak bardzo zależy Ci na tej rubryczce, to zacznę od tego, że przed wyjazdem zdałam FCE, przygotowanie do którego było najgłupszą rzeczą którą w życiu zrobiłam, nie znoszę tego typu egzaminów. Jednak podeszłam, zdałam, i teraz mogę się pochwalić, że oficjalnie znam angielski na poziomie B2.
      W tym momencie jestem na etapie gdzie mogę "zrozumieć praktycznie wszystko co usłyszę lub przeczytam" (nie wliczam w to sztuki Szekspirowskiej którą właśnie omawiamy na angielskim, ale powiedz mi szczerze, ile ludzi rozumie takie teksty w ich ojczystym języku). Potrafię "wypowiadać się płynnie, spontanicznie, bez większego trudu odnajdując właściwe sformułowania". W tym momencie, chowając całą moją skromność do kieszeni, i odpowiadając na Twoje pytanie, umieściłabym się na C1, bliżej C2 niż B2.
      JEDNAK, to co mi się wydaje że wiem w day-to-day life mogłoby zostać prawdopodobnie szybko zmiażdżone gdybym ot tak sobie podeszła do fantastycznie gładkiego brytyjskiego gramatycznego egzaminu (mówiłam już, że nie znoszę takiego typu "sprawdzania wiedzy"? Może, jak mnie kiedyś zaprosisz na herbatę, to zorganizuję Ci wielkie narzekanie. Przypomnij mi wtedy, żebym Ci powiedziała, co powiedział mi mój nauczyciel-native-speaker w zeszłym roku).
      Nie wiem, czy to co myślę o swoim angielskim jest adekwatne. Jesteś bardziej niż welcome to read moje notki po angielsku, może coś z nich wywróżysz :)
      Oprócz angielskiego znam tylko polski. Cośtam brzęczę po niemiecku, jak wszyscy, ale w życiu bym nie powiedziała, że niemiecki ZNAM. W USA zaczęłam brać chiński, jednak morale całej klasy są tak niskie, że nie powiem żebym się za dużo nauczyła. Na miliard procent chcę się nauczyć trzeciego języka, prawdopodobnie mój kierunek studiów który wybiorę po szkole będzie się z tym wiązał (bo wiesz, "tyle języków ile znasz, tyle razy jesteś człowiekiem")

      Usuń

    4. Tak, moja szkoła kończy się 12 czerwca, i 1 lipca wsiadam do autokaru z całą bandą innych wymieńców z Rotary (mojej organizacji) którzy byli na wschodnim wybrzeżu (od Maryland do Nowego Jorku). Jedziemy pięknie naokoło Stanów, całe 31 dni, wracamy 31 lipca, i 3 sierpnia o 10 pm mam samolot do domu (chlip). Więc zostaję w Stanach aż do 3 sierpnia (gdybym została dwa dni dłużej, to następnym razem by mnie już nie wpuścili!). Nie planuję iść tutaj na studia, ani mieszkać w przyszłości, jednak teraz, gdy mam tutaj przyjaciół i rodzinę ("host") na pewno wrócę, chociażby na wakacje. Marzyłaby mi się wielka podróż autostopem do wszystkich parków narodowych Ameryki, ale to taki tylko luźny pomysł na mojej bucket list :)
      Taka ciekawostka, że mój Year Trip (ten rodzaj wycieczki na który jadę) jest jednym ze znaków rozpoznawczych Rotary. Większość krajów przyjmujących wymianę organizuje coś takiego dla swoich wymieńców (Ashley, która spędza ten rok w moim polskim domu, miała swój "Europe Trip", gdzie zwiedzili większość stolic Zachodniej Europy).

      Jeżeli jesteś zainteresowana wymianą, ponieważ chciałabyś wyjechać (a nie tylko dlatego, że moje życie jest takie niezmiernie pasjonujące ;) ), pytaj dalej, chętnie odpowiem!

      (i popatrz, tak się rozpisałam, że mogłaby być z tego osobna notka! I blogspot nie pozwala mi wrzucić wszystkiego w jednym komentarzu :< )

      Usuń
    5. Długość komentarza imponująca :D
      Pytam dlatego, że sama pragnę wyjechać. Nie wiem, czy dojdzie to do skutku, w końcu to nie są bardzo malutkie pieniądze, a po za tym boję się, że straciłabym rok nauki i musiałabym powtarzać klasę. Po za tym takie "amerykańskie życie" potrzebne mi jest do moich pseudo-opowiadań i do tego, by wytykać innym błędy, gdy piszą, że w Ameryce są gimnazja :D

      Wedle skali twojego htaty byłabym gdzieś na 2,0 - 2,5, na pewno nie więcej. :)

      Oczywiście serdecznie zapraszam na herbatę (coby nie było, że jestem niegościnna), ale chyba znad morza (o ile dobrze kojarzę) będziesz miała dosyć daleko :D

      Niemiecki nie taka zła rzecz. Oczywiście brzmi bardzo agresywnie, ale po za tym jest całkiem zabawny (jeżeli mianem zabawnego można określić język z tak dziwną odmianą przez przypadki) :)

      Dzięki za odpowiedź dotyczącą Year Trip.
      Czekam na kolejną notkę :)

      Usuń
    6. Trzymam kciuki za Twój wyjazd, daj mi znać gdy coś się posunie do przodu!

      Właściwie, to w Ameryce są gimnazja. To znaczy szkoła pomiędzy szkołą podstawową, a liceum, nazywa się "middle school" i pełni funkcję naszego gimnazjum. :)

      +Jeżeli uważasz, że napisanie matury rok później ze względu na wymianę jest "stratą roku", to nie jedź. To nie jest strata.
      Wyjazd na rok do zupełnie nowego miejsca, do innej kultury, nauczenie się wielu rzeczy których nie miałabyś nawet szansy powąchać siedząc w sali w szkole, poznanie niesamowitych ludzi z całego świata, doświadczenie czegoś, czego wielu ludzi nie doświadcza przez całe swoje życie, oraz poznanie samej siebie ze strony o której nawet nie wiedziałaś że istnieje w żadnym wypadku nie jest stratą. Pomyśl o sobie w wieku 70 lat. Co za różnica, czy napisałaś maturę w 2015 czy 2016? Żadna. Czy jest różnica w przeżyciu (możliwie) największej przygody swojego życia, lub zrezygnowaniu z niej tylko i wyłącznie, by ukończyć liceum z tym samym rocznikiem? Jest, i to wielka.

      Nie zrozum mnie źle, wielu ludzi wybiera standardową ścieżkę edukacji i kariery i są z tym niezmiernie szczęśliwi. Ja jednak należę do grupy, która dla podróżowania zrobiłaby wszystko. Jeżeli miałabym ofertę pojechania do afryki za minimalną pensję, może wyżywnienie i zakwaterowanie, oraz ofertę pracy w domu (meaning: w Polsce) za standardowe pieniądze pozwalające żyć w mieście i brać dwa tygodnie urlopu w roku, spakowałabym plecak i bez pytania wyruszyła do Afryki, bo moja natura nie pozwala mi siedzieć w miejscu, umarłabym gdybym straciła szansę, którą dostałam.

      Więc przemyśl swoja wymianę, bo taka szansa może się nie powtórzyć, i błagam, błagam, nie używaj sformułowania "stracony" rok. Chętnie "straciłabym" jeszcze jeden by powtórzyć moją wymianę w inne miejsce!

      Do przeczytania ;)
      M.

      Usuń