czwartek, 29 maja 2014

"You must not lose faith in humanity. Humanity is an ocean; if a few drops of the ocean are dirty, the ocean does not become dirty."-Ghandi

21 maja (środa) miałam ostatnią lekcję Child Development II, ponieważ jest to klasa tylko i wyłącznie dla seniorów (i dla mnie!). Nauczycielka ma całą ścianę zdjęć swoich uczennic z CDII, więc my też zrobiłyśmy zdjęcie, i również zawisło w klasie. Tego dnia oprócz całej masy jedzenia które przyniosłyśmy do klasy, miałyśmy też okazję poznać Faith, dwutygodniową córeczkę Amber, jednej z dziewczyn z klasy.
Znajdź Marię!
22 maja (czwartek) jakoś mi tak dziwnie było podczas 3 i 4 lekcji, bez całej masy dziewczyn i grubej książki o nauczaniu. Spędziłam trochę czasu w BabyTalk, daycare na terenie szkoły. O, i nauczyłam się obsługiwać WindowsMovieMaker na globalu!

23 maja (piątek) jest ważną datą dla Nate i całej jego klasy, ponieważ tego dnia odbyła się uroczysta graduation. Byłam strasznie podekscytowana by wziąć w niej udział, nawet jeżeli tylko jako publiczność, przecież to takie "amerykańskie doświadczenie"! Jestem pewna, że wyglądało to inaczej niż w dużej publicznej szkole, w końcu dyplom dostawały tylko 33 osoby, jednak atmosfera była podniosła
Moja rodzina <3
Brianna i Nate
Rebecca i Nate
24 maja (sobota) był z kolei bardzo ważną datą dla mnie, ponieważ po raz pierwszy w życiu miałam możliwość wrzucenia karty wyborczej do urny. Po raz pierwszy w życiu mogłam całkowicie samodzielnie podjąć decyzję, kto, moim zdaniem, jest najlepszym kandydatem do europarlamentu. Przez te krótkie kilka dni miałam wrażenie, że jestem w stanie zmienić świat i sprawić, że będzie trochę przyjaźniejszy. A do tego udało mi się pokazać Polską ambasadę Nate’owi, Briannie i Edwardowi. I rozmawiałam po polsku i zostałam zaproszona do polskiej biblioteki i byłam taka strasznie szczęśliwa i dumna z faktu skąd pochodzę, gdzie się urodziłam, w jakim języku mówię i… i wtedy się okazało, że Korwin dostał się do europarlamentu, z tymi jego gadkami, że „szachy dla debili” (cholera!), że „zawsze się trochę gwałci” (CHOLERA!) i, że „kobiety nie powinny mieć prawa głosu” (NOSZ CHOLERA MAĆ!).
W każdym razie będąc w Waszyngtonie by zagłosować znalazłam ładną ścianę, którą terach chciałabym się pochwalić:
piękna, młoda, sfrustrowana.
W niedzielę (25 maja) całą rodziną (wliczając Briannę i Edwarda) odwiedziliśmy Sotterley Plantation, historyczne miejsce, gdzie przed wojną secesyjną pracowali niewolnicy na plantacji tytoniu. Udało nam się obejść domek gdzie mieszkali właściciele plantacji (który jak na dzisiejsze standardy był naprawdę niewielki) i przeszliśmy się po reszcie posiadłości, która była naprawdę śliczna. Moją ulubioną częścią było turlanie się z górki, troje wielkich nastolatków i pięciolatka. To, że jestem dorosła nie znaczy, że mam być poważna, prawda?
Pokój jest nieznacznie przekrzywony, ponieważ był zaprojektowany po pijaku (TAK POWIEDZIAŁ PRZEWODNIK!)
"Tutaj możecie dotknąć stuletniej deski." "ŁAAAAA, STULETNIA DESKA!"
Domek niewolników. Byłam głowę wyższa od drzwi, dawniej mieszało tam około 10-12 ludzi.

Poniedziałek (26 maja) był dniem wolnym od szkoły (memorial day). Ze względu na piękną pogodę i niezmierną chęć połączenia się z naturą, Nate i ja wybraliśmy się na 7,5 milowy spacer po partu stanowym. Przez pierwsze półtora towarzyszył nam nasz tata i Lilly, jednak pięcioletnie nogi nie były oczekiwane do przejścia całego dystansu, dlatego Lilly i tata wrócili, a my z Natem przeszliśmy resztę drogi sami. Mój host tata droczył się ze mną, że tak się zapieram w tym moim "nieznoszę sportu, nie uprawiam sportu, sport zabija", a podejmuję się przejścia prawie 14 kilometrów. Muszę przyznać, że szło mi się świetnie. Chwilę po szóstej mili musiałam zrobić sobie kilka minut przerwy i zjeść przekąskę, jednak poza tym sunęliśmy równo. Miło było spacerować z kimś kto chodzi tak samo szybko jak ja!
Po spacerze, cali śmierdzący i spoceni, pojechaliśmy prosto na graduation party znajomej Nate. Na szczęście nie było to bardzo formalne przyjęcie, więc uszliśmy w tłumie :)

27 maja, we wtorek, wczesnym popołudniem wraz z Natem, Brianną i Rebeccą wyjechaliśmy do Waszyngtonu, by wziąć udział w koncercie Arvo Pärt'a, estońskiego kompozytora który jest uważany za najbardziej grywalnego żyjącego kompozytora na świecie. (czy "grywalny" to w ogóle słowo?). Największą atracją był sam kompozytor, który siedział na widowni, i nawet pomachał nam wszystkim na początku, oraz prezydent Estonii, o którym nie wiem nic, poza faktem, że był niesamowicie wyluzowany, żartował sobie sam z siebie i swojego kraju oraz mówił niemalże bez akcentu. Nie znam się na muzyce klasycznej, więc nie mogę powiedzieć, że wykonawcy byli wybitni, lub okropni. Mnie się jednak podobało :)
Mieliśmy szczęście, że udało nam się zostać cały koncert, jedna gdy artyści odłożyli instrumenty na swoje miejsce po ostatnim utworze, wystrzeliliśmy z sali jak z procy. W mniej niż dwie godziny udało nam się dostać do domu, szybko przebrać i dotrzeć do bazy NAVY w której odbywał się "project grad", impreza z okazji ukończenia szkoły. Gdyby nie to, że trwało to do pierwszej, a my wszyscy byliśmy niezmiernie zmęczeni. Trochę czytałam książkę, trochę rozmawialiśmy, a później puszczono nam film ("Iluzja") w kinie w bazie, który to film był jeszcze bardziej niemądry po północy, niż był gdy widziałam go w wakacje. 

2 komentarze:

  1. Fajna ściana. :D Jak tam plany powrotu, kiedy będziesz w Polsce? Jeszcze jakiś trip po drodze?

    OdpowiedzUsuń
  2. Cały lipiec spędzam na "Year Trip", 31 dniowej wycieczce po całych Stanach, organizowanej przez Rotary.
    Do samolotu wsiadam 3 sierpnia o 22 czasu amerykańskiego, w Polsce, w Gdąńsku ląduję 4 sierpnia, o godzinie której nie pamiętam (odsuwam od siebie czynności sprawdzania biletów, przeraża mnie to).
    W domu-domu zamierzam pobyć może z tydzień, następnie mam już zaplanowane wakacje (nic wielkiego i wszystko w granicach kraju).

    OdpowiedzUsuń