środa, 21 maja 2014

"Centrum mojego świata... nie jest handlowe"- Loesje

Żyję i mam się świetnie.

Całą swoją wolą motywuję się by napisać cokolwiek więcej, mimo, że jestem niezmiernie zajęta szukaniem tanich lotów z Gdańska do gdziekolwiek, martwieniem się jak mam wysłać dziesięć kilo książek do domu oraz wewnętrzną walką pod tytułem: „nie chcę do liceum, nie chcę na studia, chcę zapakować plecak i podróżować po świecie”.

W każdym razie ostatnie dwa tygodnie upłynęły mi bardzo przyjemnie, zaczynając się w sobotę (10 maja) wycieczką do Waszyngtonu DC by świętować dni otwarte ambasad krajów członkowskich Unii Europejskiej. Zanim dotarliśmy pod drzwi którejkolwiek z ambasad zrobiliśmy sobie lunch w Erytreańskiej i Etiopskiej restauracji, gdzie ku mojemu niesamowitemu szczęściu jedliśmy rękami (jeżeli kiedykolwiek macie zamiar zrobić listę wszystkich moich dziwactw, zamiłowanie do jedzenia rękami powinno znaleźć się w czołowej dziesiątce). Spotkaliśmy się z Jonatanem i kierując się ilością ludzi w kolejce przechodząc obok dziewczynek tańczących tradycjonalne Irlandzkie tańce wygibańce, wybraliśmy jedną z najkrótszych- ambasadę Rumunii. Następnie Estonia (która okazała się dużo bardziej skandynawska niż wschodnio europejska), bieg do autobusu, Szwecja i generalna Unia Europejska. Ponieważ żadne z nas nie cieszy się życiem pod presją czasu zdecydowaliśmy, że na tym zakończymy i wybraliśmy się do historycznej części Waszyngtonu, as well as do wegańskiej restauracji, gdzie szamaliśmy najlepszą imitację kurczaka, jaką kiedykolwiek widziałam (nawet miał patyczek w miejscu kości!) oraz szejka z mlekiem z konopi.

W poniedziałek (12 maja) zamiast w moim Leonardtown High wylądowałam w chrześcijańskiej szkole prywatnej (Przypadek? Nie sądzę) ponieważ zdecydowałam zignorować górę pracy która na mnie czekała  poszerzyć gamę doświadczeń o dzień w szkole prywatnej. Dostałam mundurek i cały dzień chodziłam za Natem towarzysząc mu w każdej lekcji (poza chórem, ponieważ musiałam wrócić do własnej szkoły na próbę do przedstawienia). Lekcje nie różniły się zbytnio, jednak wielkość szkoły i ilość uczniów- znacznie (całe Natowe liceum ma niewiele ponad 100 osób).

W szkole Nate’a istnieje tradycja, że każda klasa seniorów przygotowuje żartobliwe nabożeństwo, często w formie spektaklu. Tegoroczna „chapel” odbyła się w czwartek (15 maja). Cały show nazwali „Christian school musical” (w odwołaniu do „High School Musical”) i zawarli w nim bardzo dużą ilość odwołań do niemalże pop-culturowych filmów. Dostałam nawet małą rolę, ot tak, bo „she doesn’t even go here!” (wszystko się wyjaśni, gdy już zobaczycie „Mean Girls” :) ).

W piątek (16 maja), po tylko czterech tygodniach czasu na przygotowanie nadszedł czas na mój ostatni teatralny występ, co najmniej w Stanach, a może nawet i w życiu. Wiosenne One Acts, wydarzenie niedopięte na ostatni guzik, ale bardzo wesołe i improwizujące. Oh, i zagrałam feministkę-ekolożkę. 
Z perspektywy czasu mogę śmiało powiedzieć, że dołączenie do teatru było jedną z najlepszych decyzji które podjęłam- nie tylko miałam dużo funu, ale też poznałam niesamowitych ludzi, bez których moja wymiana nie byłaby aż tak udana. 

2 komentarze:

  1. Kiedy tak czytam twoje wpisy, to widzę, że większość jest o teatrze. I tak tylko zapytam, chciałabyś kiedyś być aktorką? Bo skoro sprawia ci to tyle radości, to może warto spróbować? :D Czytam i wiernie czekam na kolejne wpisy :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Teatr jest dużą częścią mojego amerykańskiego życia- żeby przeżyć w High Schoolu trzeba brać udział w zajęciach pozalekcyjnych, a że teatr jest jedną z moich ulubionych form kultury/sztuki (zaraz za książkami) i coś tam umiem (oraz dlatego, że co sport to nie ja) padło na dramę. Nie planuję z tym przyszłości, ponieważ taka praca przywiązująca do jednego miejsca i trudna w rzuceniu w tydzień zupełnie mnie nie pociąga, jednak jestem pewna, że całe życie będę oglądała różne spektakle i może cośtam amatorsko recytowała :)

      A ja postaram się coś wiernie pisać, chociaż ostatnio mi nie idzie :<

      Usuń