czwartek, 3 kwietnia 2014

"Tink of me, forget me not. Remember me, wherever you go..."

Ze względu na średnio komfortowe warunki, w których dane nam było spędzić noc w Harrisburgu wraz z Natem zdecydowaliśmy zignorować budziki i pospać sobie troszkę dłużej, a następnie spędzić trochę czasu razem (no i widzicie, decyduję się pisać po Polsku, i już mnie drażni, że nie mogę ładnie przetłumaczyć słowa „(to) bond”) by zajechać do szkoły gdzieś w czasie lunchu.(oh, my, tacy opuszczacze lekcji!)

Cały tydzień od powrotu z Pensylwanii upłynął mi na niezwykle intensywnych próbach do spektaklu. Siedzenie w szkole do 7 czy 8 wieczorem nie robiło na mnie już żadnego wrażenia, co więcej- nawet sprawiało mi przyjemność. Premiera odbyła się w czwartek (27.03), następny show w piątek, oraz dwa w sobotę.
Sobota (29.03) była zdecydowanie najbardziej uteatralnionym dniem jaki przeżyłam. Przyjechałam do szkoły chwilę po 11, by „biorąc mój czas” wcisnąć się w to, w co miałam się wcisnąć, doładować pozytywną energią podczas kółka, i otworzyć drugi akt tymi moimi pięcioma linijkami. Wszyscy (tj. cała obsada i ekipa techniczna) słyszeliśmy muzykę z tego spektaklu całą masę razy, a jednak nadal w szczytowych momentach milkliśmy by w ekstazie napawać umysły. (oh, jaka ze mnie poetka). Pomiędzy końcem pierwszego przedstawienia, a początkiem drugiego mieliśmy dwie godziny, więc wyskoczyliśmy z kostiumów by skonsumować niewiarygodne ilości pizzy (oj, nie chcielibyśmy być przyłapani przez Sarę, naszą costume mistress na pochłanianiu czegoś innego niż woda przyodziani w to, co ona nam wyczarowała) i po raz pięćdziesiąty czwarty obejrzeć „Krainę Lodu” (eng. Frozen. Jestem już tak zamerykanizowana, że minutę temu po raz pierwszy słyszałam fragment ich głównej piosenki po Polsku. Eh, nie, wracam do oryginalnej wersji!)

Godzinę przed rozpoczęciem ustawiliśmy się w kółko, by rozciągnąć nasze mięśnie, rozgrzać aparaty gębowe, naładować się pozytywną energią i w końcu stworzyć jedną wielką masę płaczących seniorów (i mnie), bo jak to to tak, to ma być nasza ostatnia wspólna produkcja? Chlip. Forget me not. 
Show się udał, mimo że było widać, że to nasz ostatni. Po ogarnięciu całego bałaganu, standardowo, wybraliśmy się na cast&crew party.
To nie tak, że moja twarz jest pucołowata. Nie, nie jest. Naprawdę. 
Po powrocie do szkoły próbowałam przyzwyczaić się do wracania do domu zaraz po zakończeniu lekcji, co spowodowało desperację w znalezieniu jakiegokolwiek zajęcia i tak oto jestem w stanie zaprezentować tę oto notkę. Dlaczemu po Polsku? Tak jakoś wyszło.

Właściwie chyba powinnam opowiedzieć historię, jak to w piątek przed występem mieliśmy zastępstwo na angielskim i sub, gdy zorientowała się, że jestem z Polski zaczęła mi opowiadać historię życia swojej siostry, która prawie wyszła za Polaka, ale na wesele wtargnęła milicja i go zabrała za spoufalanie się z amerykańskim szpiegiem. No i powiedziała mi, że jak „wrócę do domu, to muszę wszystkim opowiedzieć”, więc opowiadam. Później straszyła jakiegoś „zbója” w rogu, że pewnie zaraz napiszę do moich polskich znajomych i powiem im, jacy ci amerykanie są niemądrzy. Oh, nie, nie bój żaby, niemądrzy to są w moim drugim angielskim, zastanawiając się na głos jak to możliwe, że nasz nauczyciel jedzie autem do Kanady, bo tam przecież to trzeba popłynąć łódką. Gość złapał się za głowę i przez całą lekcję (dosłownie) oglądaliśmy sobie google maps („Maria, ale to Ty jesteś daleko od domu!” i kilka takich perełek, że już wiem skąd się wziął stereotyp o amerykanach-ignorantach).
W czwartek (3 kwietnia) nastąpiła chwila, na którą czekałam cały tydzień- moja pierwsza całkowicie przygotowana lekcja dla moich praktykowych sześciolatków (którzy byli niesamowicie podekscytowani i cały czas pytali czy „będę ich dzisiaj uczyć”). Miałam wybrać książkę, przeczytać ją (to nie takie proste jak by się Wam wydawało!) i sprawić by wykonali activity, które im zadam. Nauczycielka zawczasu powiedziała mi, że w tym tygodniu rozmawiają o „needs and wants” i że byłoby super gdybym się w tym temacie zmieściła.
Ale nie byłabym sobą gdybym czytała o zabawkach i wodzie pitnej, prawda?  Maria-będę-mieszkać-na-każdym-kontynencie-i-pojadę-edukować-dziewczynki-na-bliskim-wschodzie-Stankiewicz wybrała książkę o kontrowersyjnych opiniach, o (w skrócie) dziewczynce której miasto jest pod okupacją Talibów którzy zabierają jej tatę i mamę. Biedna Nasreen nie może chodzić do szkoły i od kiedy jej rodzice zniknęli nie odzywa się, więc jej babcia zabiera ją do secret school i po pewnym czasie dziewczyna zaczyna się uczyć.

Swoją lekcję zaczęłam od pytania, czy wiedzą, czym jest edukacja (wiedzieli!) i czy jest to naszą zachcianką czy potrzebą. Mieli swoją opinię jednak, gdy poprosiłam o wyjaśnienie, jakoś przestali się zgłaszać, bojąc się złej odpowiedzi. Wyjaśniłam więc, że na to pytanie nie ma jednej odpowiedzi i tak długo jak potrafimy to odpowiednio uargumentować każdy może mieć swoją opinię w tej kwestii. Następnie wytłumaczyłam, że nasza historia dzieje się w Afganistanie i po wybadaniu czy coś na ten temat wiedzą, poprosiłam by wskazali na mapie Stany a następnie Afganistan. Musiałam im pomóc z każdym z nich, i opowiedzieć jak długo czasu zajęłoby nam dostanie się tam, co wywołało burzę sześcioletnich wspomnień z czasów, gdy jechali do Texasu/do Kaliforni/gdziekolwiek. Zaczęłam książkę, tłumacząc kim jest Allach (był wspomniany w modlitwie książkowej babci), Koran (który dziewczynki udają że czytają w momencie gdy żołnierze robią nalot na szkołę) i dlaczego kobieta na ulicy ma burkę („to nie jest ani gorsze, ani lepsze, to jest po prostu inne” zdanie które moje amerykańskie Rotary wbiło mi do głowy tak mocno, że przywołuje je w każdym momencie mojego życia). 
Mogę powiedzieć, że im się podobało i słuchali z zainteresowaniem. Zadanie też wykonywali uważnie, ale to może dlatego, że dawałam im naklejki;)

Dodatkowo, czy wspominałam, że Ian wziął się za polski?

3 komentarze:

  1. Hej hej hej :) Cieszę się, że wreszcie dodałaś notkę ;) Tak tylko dodam, że co tydzień zaglądam, czy aby nie ma czegoś nowego ale raczej nie komentuję, bo nie mam siły tłumaczyć tego co chcę przekazać na angielski. Strasznie mnie zaskoczyło, jak dużo błędów zrobiłaś! To pewnie od nie używania polskiego ;) (Nie, nie czepiam się. Mam zapędy polonistyczne, przepraszam, to wszystko dlatego ;) )
    Baw się dobrze i pisz dalej, uwielbiam twojego bloga :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oh jej, widzisz, tego się spodziewałam i mam nadzieje, że teraz wszyscy rozumieją DLACZEGO ŁATWIEJ MI PISAĆ PO ANGIELSKU (mimo, że prawdopodobnie błędów robię jeszcze więcej).

      Jak wrócę do domu to będę musiała coś wytrzasnąć, żeby zdać tę moją rozszerzoną maturę z polskiego, bo ciemno to widzę.
      A zapędy polonistyczne chwalę, jako że w domu zawsze byłam tą, co wszystkich poprawia. (that's long gone).
      Jjeżeli miałabyś ochotę na próbkę mojej pisaniny przed erą zamerykanizowania mojego umysłu, jest kilka notek sprzed przyjazdu i z pierwszych kilku tygodni :)
      Pozdrawiam i dzięki za czytanie!
      M.

      Usuń