Kilka dni temu, w sobotę (26 kwietnia), spotkałam się w z moją
counselorką, która pracuje w pobliskim collegu, by wybrać się na doroczny World
Carnival organizowany przez studentów. College położony jest w naprawdę urodziwym
miejscu i było widać, że kampus jest doświadczony w przygotowywaniu tego typu
eventów. Zaczęliśmy od niewielkiego pochodu, w którym miałam szczęście otwierać
wraz z counselorką w wózku golfowym. Przejechałyśmy się naokoło kampusu,
posłuchałyśmy otwarcia, rzuciłam ciastem w wykładowcę (!!), wypiłam najsłodszą
lemoniadę w moim życiu i nawet udało mi się zrobić własny t-shirt (jak to
możliwe, że nigdy wcześniej nie słyszałam o spin art!?), który po jakiś
trzydziestu sekundach został zwiany na ziemię, w wyniku czego nie wiem czy będę
miała szczęście włożyć go po raz kolejny (w tym momencie czeka w kolejce do
prania. Trzymajcie kciuki!).
Tego dnia obył się również prom, na
który większość wymieńców czeka z niecierpliwością, i na który ja wcale nie
miałam ochoty iść, jednak przekonałam siebie samą argumentem, że jeżeli nie pójdę, to do końca życia będę żałować.
Tak więc, zaopatrzyłam się w bilety, sukienkę
(której cenę w dalszym ciągu uważam za jeden z największych sukcesów mojego
życia) i „date”. Mówiąc „date” mam na myśli, że wzięłam ze sobą Nate’a, bo tutaj tak mi wyprano mózg, że dałam się przekonać, że na prom to trzeba iść z
chłopakiem. A przecież nie pójdę z takim jakimś CHŁOPAKIEM-CHŁOPAKIEM, który
może jeszcze na dodatek będzie Amerykaninem i sobie wymyśli, że mam tańczyć z
nim w taki sposób, w jaki amerykańscy chłopcy tańczą z amerykańskimi
dziewczynami. Więc poszłam z moim bratem.
Brianna (w planie oryginalnym miała
iść z nami) pomogła mi się przygotować, poświęcając moim włosom więcej uwagi
niż ja przez całe moje życie. Zrobiliśmy sobie szybkie zdjęcie, i pojechaliśmy
do domu Elizabeth, mojej kumpelki z Chińskiego, która twierdziła, że of course nie ma najmniejszego problemu żebym przyprowadzila "chłopaka" na przed-promowe-party.
Okazało się jednak, że „jasne,
nie ma problemu” oznacza mniej więcej tyle, że biedny Nate będzie jedynym przedstawicielem płci
brzydkiej (swoją drogą, to strasznie seksistowski termin) w domu pełnym
dziewczyn, które jak się już przygotowały, to musiały zrobić miliard zdjęć. My pouśmiechaliśmy
się minutę do obiektywów i przez następną godzinę opalaliśmy nasze piękne
twarze na późno popołudniowym słońcu.
|
Mina Nate pod tytułem: "Nie, to wcale nie jest niezręczne!" |
Po godzinie pstrykani zdjęć wszystkim, co
było pod ręką, pojechaliśmy wszyscy w kolejne miejsce, gdzie dla odmiany…
robiliśmy zdjęcia.
W końcu ruszyliśmy w
kierunku remizy strażackiej. Nie za bardzo wiem czego oczekiwałam, jednak
jeżeli w taki sposób wyglądają wszystkie remizy strażackie, mój tandetny remizowy
ślub nie ma szans na realizację, z tego prostego powodu, że remizy nie
wyglądają tandetnie :<
Zaraz po wejściu do środka
zagłosowaliśmy na króla i królową balu; o ile kojarzyłam jedną z dziewczyn z moich
zajęć, to nie miałam pojęcia, kim są chłopcy startujący o tytuł króla. Dlatego też
zagłosowaliśmy na Jimmiego, ponieważ miał najbardziej przyjacielskie imię.
Tematem tegorocznego balu
był Great Gatsby, więc gdziekolwiek się nie spojrzało były pióra, a rekwizyty
do automatu fotograficznego zawierały między innymi kilka plików sztucznych
pieniędzy.
Pamiętacie moje wynurzenia na temat wyuzdanych tańców podczas Homecomingu? Od tamtego czasu zmieniłam się wystarczająco, że zaczął mi
przeszkadzać trochę inny aspekt twerkingu
niż ten, który przeszkadzał mi jeszcze w październiku. Tym razem nie miałam nic
przeciwko parom, które cieszą się sobą na parkiecie, nawet jeżeli to nie jest
coś co planuję robić kiedykolwiek w moim życiu. Tym razem wszystkie moje
negatywne emocje uderzyły w ludzi, którzy ocierają się o siebie tylko i
wyłącznie pod presją otoczenie, nie dlatego, że sprawia im to przyjemność.
Wyobraźcie sobie, że
idziecie na potańcówkę. Ponieważ należy iść z chłopakiem, zgadzacie się pójść z
jakimś takim znajomym znajomego. Presja rówieśnicza sprawiła, że wydaje Wam
się, że jesteście OCZEKIWANE ocierać się swoim tyłkiem o krocze tego kolegi,
którego imię średnio pamiętacie, więc przez cztery godziny stoicie w miejscu
wykonując jeden i ten sam ruch bioder, zastanawiając się, po co Wy w ogóle
przyszłyście na ten cały śmierdzący prom i kto śmiał Wam wmówić, że to najlepsza
noc Waszego życia. No, ale cóż, tak się robi, nie? Wszyscy to robią, tak się
tańczy, Zenek zapłacił za Wasz bilet to mu się należy, right? Problem polega na
tym, że Zenkowe nogi też trochę już bolą, popatrzyłby tej swojej koleżance trochę
w oczy, a tu jedyne, co widzi to tył jej głowy, stół z łakociami wygląda
zdecydowanie bardziej pociągająco niż jakaś tam ledwo-znajoma, i w ogóle to
chce mu się siku, ale przecież jej tego nie powie, nie? To jest to, czego foczki
od Ciebie chcą, pokaż jaki z Ciebie facet!
Naokoło jest sporo par,
które wyglądają jakby to było spełnienie ich marzeń, więc czujecie się trochę niekomfortowo
w swoich ciałach, bo apparently coś jest z Wami nie tak, skoro Wam się nie
podoba. I tak w kółko, piosenka po piosence, czasami dostosowując tępo do
melodii, czasami nie, przez bite 240 minut ocieracie się o siebie nawzajem z
wyrazem twarzy wskazującym, że czujecie niewiele ponad śmiertelną nudę.
I to jest dokładnie to, co
mnie doprowadza do szału, do szewskiej pasji, do rzucania talerzami i
krzyczenia na całą tą cholerną patriarchalną kulturę przesyconą seksualnością i
cyckami (ale pamiętaj, że nie wolno karmić piersią w miejscach publicznych!).
Nie mam już nic przeciwko parom, które przenoszą grę wstępną na parkiet. Mam za
to dużo przeciwko wmawianiu tym biednym dziewczynom, że są OCZEKIWANE by
tańczyć w ten konkretny sposób by zyskać akceptację grupy. Nie podoba mi się,
że im się wydaje, że muszą to robić, skoro zgodziły się przyjąć czyjeś
zaproszenie. I w ogóle, to nie podoba mi się, że gdyby odmówiły, to Ci chłopacy
zdecydowanie nie przyjęliby tego w należyty sposób. Dodajcie to do listy "dlaczego jestem feministką". Reszta dokładnie tutaj -> x
My bawiliśmy się naprawdę
dobrze. Nate poznał moich znajomych, i wzbudził trochę konsternacji, jako, że
był przedstawiany, jako „mój brat”. Sammy z GSA rzucił się na nas oboje
krzycząc: „I know a polish dudeeeeee!”, reszta patrzyła spod oka zastanawiając
się, czy biedny Nate łapie cokolwiek po angielsku, aż do momentu gdy zorientowałam się jak wielki błąd popełniam, i wytłumaczyłam ładnie, że przez "brat" rozumiem "amerykański brat". I sytuacja się pięknie rozwiązała :)
W czwartek (1 maja) nie poszłam do szkoły, bynajmniej dlatego, że
było wolne. W jednej ze szkół podstawowych odbywał się „Multicultural Day” i
zaraz obok Justusa z Niemiec i dobrej piętnastki innych wybrańców zostałam
poproszona o przygotowanie krótkiej prezentacji na temat Polski. Miałam
przypisaną klasę i co dziesięć minut dzwonił dzwonek, na znak, że mój czas z
daną grupą dobiegł końca. Grupa wstawała, mówiła ładne thank you i przemieszczała się do następnej klasy.
Zaczęłam równo o 9, dwiema
grupami drugoklasistów. Pięknie mi szło, aż do momentu rozpoczęcia prezentacji
dla mojej trzeciej grupy, w skład której wchodziły niespełna czteroletnie
przedszkolaki. Dzieciaki nie miały najmniejszej ochoty oglądać mapy czy flagi,
a gdy wrzuciłam na rzutnik zdjęcie polskiego alfabetu, zamiast powtarzać za mną
wszystkie literki z ogonkami, zaczęły śpiewać piosenkę (ej bi si di i ejcz dżi…).
Ja nie za bardzo wiedziałam, co mam ze sobą zrobić, za to nauczycielki, które
przyszły z nimi, zaśmiewały się do łez, prawie nie miały czym oddychać!
Poczekałam aż dzieciaki skończą piosenkę, kazałam im wstać i resztę czasu
spędziliśmy śpiewając „head and shoulders, knees and toes” po polsku. :)
Szkoła w której miałam
prezentację jest szkołą publiczną, jednak bardzo zależy im na asymilacji dzieci
z niepełnosprawnościami z dziećmi pełnosprawnymi, dlatego też większość grup
była mieszana. Kilka razy zostałam poproszona o włożenie pewnego rodzaju
mikrofonu/przekaźnika, żeby dzieci niedosłyszące mogły mnie lepiej słyszeć
(wydaje mi się, że to wygłusza hałas otoczenia), raz dziewczynka z syndromem
downa podbiegła do mnie, przytuliła się i patrząc mi w oczy mówi „Strasznie
lubię się przytulać”. Więc, odpowiedziałam, że ja też strasznie lubię się
przytulać, i ją objęłam, zdając sobie sprawę, że prawdopodobnie łamię wszystkie
przepisy szkoły na temat kontaktu fizycznego z uczniami.
Podczas każdej prezentacji na jednym ze slajdów pokazywałam naszą walutę-
banknoty i monety, ponieważ nasze złote bardzo różnią się od dolarów, a dzieci
mogą nie zdawać sobie z tego sprawy. Ponieważ to jest szkoła integrująca (oraz
ponieważ uważam, że to strasznie ciekawe), za każdym razem wspominałam, że te
kształty w lewym dolnym rogu są nadrukowane na banknoty, by ludzie niewidomi
mogli położyć na tym palec i wiedzieć, jaką wartość ma dany banknot (wiecie, o
czym mówię? Że 10 złotych ma kwadrat w rogu, 20 kółko, 50 romb etc). W jednej z
grup, zupełnie z boku, z nauczycielką, siedział niewidomy chłopiec. Nie
zdawałam sobie sprawy z jego obecności aż do momentu; nauczycielka zaczęła mu
szybko opisywać kształty, pytając, czy nie byłoby super gdyby wprowadzili coś
takiego na ich banknotach. Ten chłopiec, mógł mieć z 8-9 lat, szeroko się
uśmiechnął i powiedział: „Taak, nikt by mnie wtedy nie oszukał”. Serduszko mi
drgnęło, oczy się zaszkliły, i musiałam się bardzo skupić by brzmieć tak samo
wesoło jak przed minutą, zwracając trochę więcej uwagi na sposób, w jaki mówię
(na przykład opisałam naszą flagę słowami, oprócz pokazywania zdjęcia na
slajdzie).
Mają najtrudniejszą grupą
była grupa składająca się z tylko trojga dzieci. Początkowo bardzo się
zdziwiłam, że mam troje dzieci i trzy nauczycielki w tym samym czasie, ponieważ
wygląd dzieci nie wskazywał na żaden niedorozwój. Usiedliśmy na dywanie (z
takiej pozycji zaczynałam każdą prezentację, siedząc na równym poziomie z
dziećmi, klikając ręką mądrą-tablicę), zadałam swoje pierwsze standardowe
pytanie („so, guys, what do you already know about Poland?”) i… zorientowałam
się, że nic z tego nie będzie. Oni nie zdawali sobie sprawy, że próbuję coś
przekazać, nie mogłam nawet nauczyć ich piosenki, bo byłabym jedyną, która
tańczy i śpiewa. Nauczycielki uśmiechały się do mnie starając się przesłać
wszystkie możliwe wsparcie mentalne, więc pokazałam wszystkie zęby i zaczęłam
prezentację. Show must go on, tym razem prezentowałam dla dorosłych. W pewnym
momencie jeden z chłopców podszedł do mnie, raczej zainteresowany moimi nogami
niż moją osobą. Usiadł mi na kolanach (nauczycielki upewniły się, że to jest
okey), i przytulał się mimochodem. Uznałam to za sukces i przejaw jakiejś
interakcji, dlatego też pełna nadziei przerwałam gadanie i zapytałam go, czy
nie chce mi pomóc przerzucić slajdu. Bo to przecież jak magia, tapiesz w
tablicę dwa razy i zmienia się obrazek. Jednej z nauczycielek zrobiło się mnie
żal, i niemalże przepraszającym tonem powiedziała, że raczej nic z tego nie
będzie. I miała rację. Chłopiec przelotnie zaszczycił mnie spojrzeniem, ale
raczej dlatego, że byłam na drodze jego wzroku i zmieniłam ton, nie dlatego, że
miał najmniejsze pojęcie o czym mówię. Resztę prezentacji wygłosiłam do
nauczycielek, podczas gdy troje dzieci patrzyło pusto w przestrzeń. Gdy upłynął
ich czas i musieli iść wszyscy wstaliśmy, a ten chłopiec, który siedział mi na
kolanach wsunął mi swoją rączkę w rękę i czeka. Nie dlatego, że mnie polubił,
lecz dlatego, że po prostu nie zdawał sobie sprawy, że coś jest nie tak. Nie
był w stanie pojąć, że nie jestem osobą, która zajmuje się nim 5 dni w tygodniu
przez 8 godzin od września. Gdy nauczycielka złapała jego drugą rękę, on
automatycznie puścił moją i podążył krok za nią. Zero kontaktu z otoczeniem. Zostałam więc sama, mając dwie minuty by
pozbierać się w sobie i przywitać kolejną grupę.
Mam jeszcze jedną historię,
którą chciałabym się podzielić, ponieważ zbulwersowała mnie strasznie i
chciałabym zbulwersować Was odrobinkę as
well.
W jednej „zdrowej” klasie
była dziewczynka, która miała aparat słuchowy w obu uszach, jednak wydawała się
normalnie rozwijająca. Od samego początku mojej prezentacji wydawała się
strasznie zainteresowana, odpowiadała na pytania, które stawiałam i strasznie
chciała zadawać własne. Ludzie niesłyszący bardzo często mówią w specyficzny sposób- wolno, przeciągają wyrazy, nie
wymawiają niektórych liter, generalnie ciężko ich zrozumieć i trzeba się skupić
(szczególnie, jeżeli mówią w Twoim drugim języku). Dla mnie było bardzo ważne,
by dać jej szansę dowiedzenia się wszystkiego co by ją interesowało. Starałam
się ją zrozumieć, czasami po prostu domyślałam się, co chciała powiedzieć i dawałam wyczerpujące odpowiedzi. W
klasie była również jej nauczycielka, której miałam szczerą ochotę przywalić.
Mieliśmy spędzić razem 10 minut, i ta dziewczynka podnosiła rękę, gdy miała
pytanie. Nauczycielka co chwila mówiła lub pokazywała, by tę rękę opuściła.
Strasznie mnie to irytowało, ponieważ mogłam widzieć, że dziecko rozumie
wszystko i łapie szybko, przetrwarza informacje, jednak potrzebuje 15 sekund
żeby się wysłowić, nie 3.
Prezentowałam od 9 do 15, z godzinną przerwą na lunch. W przyszłości poważnie rozważam bycie nauczycielką, jednak zdecydowanie muszę skonsultować to z moim gardłem, które prawdopodobnie nie jest ku temu zapalone aż tak bardzo jak ja.
W piątek (2 maja) wróciłam do szkoły podstawowej by wraz z moją grupą
przeprowadzić krótką lekcję w ramach Child Development. Nie będę opisywać jak
fantastycznie nam poszło, pochwalę się tylko, ze trzylatki tak na mnie
spojrzały, popatrzyły i zapytały, czy ja nie jestem ta co miała z nimi zajęcia
poprzedniego dnia. Feeling famous.
Po wycieczce nie wróciłam do
szkoły, lecz pojechałam z Natem i Brianną i moją (amerykańską) mamą zjeść lunch
z ciocią Brianny w tajskiej restauracji. Pierwsze spotkanie z tajskim jedzeniem
było zdecydowanie pozytywnym przeżyciem :)
Po lunchu wróciliśmy do domu
by przygotować się do Junior Senior Banquet, czyli prom szkoły Nate i Brianny.
Ponieważ oboje chodzili do niewielkiej szkoły prywatnej ich prom wyglądał
zdecydowanie inaczej niż mój. Przede wszystkim ich całe liceum miało mniej
ludzi niż mój jeden rocznik. Do tego nie zaczęło się od tańczenia, lecz od
fantastycznego obiadu oraz uhonorowania seniorów (wychowawca ostatniej klasy
kupuje śmieszne prezenty i mówi coś miłego o każdym z jego uczniów). Dopiero
wtedy zaczęliśmy zabawę, niektórzy łamali nogi na parkiecie, inni okupowali
photobooth, inni dyskutowali przy stołach, jednak wszyscy świetnie się bawili. Mimo, że nie chodzę do tej samej szkoły, starsznie się cieszę, że udało mi się poznać niektóre z tych dzieciaków, bo są naprawdę super :)
|
Ja i moja mama :) |
|
Nate i nasza mama |
W
sobotę (3 maja) nie zmarnowaliśmy ani minuty z naszych cennych żyć, jednak najlepsze historie mam z wieczoru, gdy to zaraz po speklatklu tanecznym w collegu Brianny zdecydowaliśmy się zapoznać mnie z fantastyczną amerykańską rozrywką znaną pod nazwą "
coning". Śmieję się sama do siebie, gdy o tym myśle. Kocham Nate, kocham Briannę, kocham moich host rodziców, kocham kota, kocham wszystkich tych fantastycznych ludzi których miałam szansę poznać, kocham Rotary, kocham moją wymianę i kocham Amerykę.
Dziękuję, dobranoc.