Żyję i mam się świetnie.
Całą swoją wolą motywuję się by napisać cokolwiek więcej, mimo, że jestem niezmiernie zajęta szukaniem tanich lotów z Gdańska do gdziekolwiek, martwieniem się jak mam wysłać dziesięć kilo książek do domu oraz wewnętrzną walką pod tytułem: „nie chcę do liceum, nie chcę na studia, chcę zapakować plecak i podróżować po świecie”.
W każdym razie ostatnie dwa
tygodnie upłynęły mi bardzo przyjemnie, zaczynając się w sobotę (10 maja) wycieczką do Waszyngtonu DC by świętować dni
otwarte ambasad krajów członkowskich Unii Europejskiej. Zanim dotarliśmy pod
drzwi którejkolwiek z ambasad zrobiliśmy sobie lunch w Erytreańskiej i
Etiopskiej restauracji, gdzie ku mojemu niesamowitemu szczęściu jedliśmy rękami
(jeżeli kiedykolwiek macie zamiar zrobić listę wszystkich moich dziwactw,
zamiłowanie do jedzenia rękami powinno znaleźć się w czołowej dziesiątce).
Spotkaliśmy się z Jonatanem i kierując się ilością ludzi w kolejce przechodząc
obok dziewczynek tańczących tradycjonalne Irlandzkie tańce wygibańce,
wybraliśmy jedną z najkrótszych- ambasadę Rumunii. Następnie Estonia (która
okazała się dużo bardziej skandynawska niż wschodnio europejska), bieg do
autobusu, Szwecja i generalna Unia Europejska. Ponieważ żadne z nas nie cieszy
się życiem pod presją czasu zdecydowaliśmy, że na tym zakończymy i wybraliśmy
się do historycznej części Waszyngtonu, as
well as do wegańskiej restauracji, gdzie szamaliśmy najlepszą imitację
kurczaka, jaką kiedykolwiek widziałam (nawet miał patyczek w miejscu kości!)
oraz szejka z mlekiem z konopi.
W poniedziałek (12 maja) zamiast w moim Leonardtown High wylądowałam
w chrześcijańskiej szkole prywatnej (Przypadek? Nie sądzę) ponieważ
zdecydowałam zignorować górę pracy która na mnie czekała poszerzyć gamę doświadczeń o dzień w szkole
prywatnej. Dostałam mundurek i cały dzień chodziłam za Natem towarzysząc mu w
każdej lekcji (poza chórem, ponieważ musiałam wrócić do własnej szkoły na próbę
do przedstawienia). Lekcje nie różniły się zbytnio, jednak wielkość szkoły i
ilość uczniów- znacznie (całe Natowe liceum ma niewiele ponad 100 osób).
W szkole Nate’a istnieje
tradycja, że każda klasa seniorów przygotowuje żartobliwe nabożeństwo, często w
formie spektaklu. Tegoroczna „chapel” odbyła się w czwartek (15 maja). Cały show nazwali „Christian school musical” (w
odwołaniu do „High School Musical”) i zawarli w nim bardzo dużą ilość odwołań
do niemalże pop-culturowych filmów. Dostałam nawet małą rolę, ot tak, bo „she
doesn’t even go here!” (wszystko się wyjaśni, gdy już zobaczycie „Mean Girls”
:) ).
W piątek (16 maja), po tylko czterech tygodniach czasu na
przygotowanie nadszedł czas na mój ostatni teatralny występ, co najmniej w
Stanach, a może nawet i w życiu. Wiosenne One Acts, wydarzenie niedopięte na
ostatni guzik, ale bardzo wesołe i improwizujące. Oh, i zagrałam
feministkę-ekolożkę.
Z perspektywy czasu mogę śmiało powiedzieć, że dołączenie do teatru było jedną z najlepszych decyzji które podjęłam- nie tylko miałam dużo funu, ale też poznałam niesamowitych ludzi, bez których moja wymiana nie byłaby aż tak udana.
Kiedy tak czytam twoje wpisy, to widzę, że większość jest o teatrze. I tak tylko zapytam, chciałabyś kiedyś być aktorką? Bo skoro sprawia ci to tyle radości, to może warto spróbować? :D Czytam i wiernie czekam na kolejne wpisy :*
OdpowiedzUsuńTeatr jest dużą częścią mojego amerykańskiego życia- żeby przeżyć w High Schoolu trzeba brać udział w zajęciach pozalekcyjnych, a że teatr jest jedną z moich ulubionych form kultury/sztuki (zaraz za książkami) i coś tam umiem (oraz dlatego, że co sport to nie ja) padło na dramę. Nie planuję z tym przyszłości, ponieważ taka praca przywiązująca do jednego miejsca i trudna w rzuceniu w tydzień zupełnie mnie nie pociąga, jednak jestem pewna, że całe życie będę oglądała różne spektakle i może cośtam amatorsko recytowała :)
UsuńA ja postaram się coś wiernie pisać, chociaż ostatnio mi nie idzie :<