1 czerwca (niedziela) jest dniem, który zapamiętam na
długo, ponieważ to właśnie wtedy widziałam większość wymieńców (inbound i
outbound) po raz ostatni. Wszyscy spotkaliśmy się w country clubie w
Pensylwanii, zjedliśmy obiad, otrzymaliśmy nasze certyfikaty ukończenia
wymiany, wskoczyliśmy do basenu i wylewnie się żegnaliśmy, chociaż udało nam
się utrzymać poziom, bez łez i pitolenia. Bardzo lubię tych ludzi, chociaż nie
znamy się aż tak dobrze, ze względu na odległości, w których mieszkaliśmy w
Stanach, spotykaliśmy się co miesiąc lub dwa. Jednak wiemy, że zawsze możemy na
siebie liczyć, i jeżeli kiedykolwiek wyląduję w Argentynie, w Brazylii, czy w
Japonii, wiem, że zawsze będę miała kogoś, żeby mnie przenocował i nakarmił.
Oraz poważnie rozważam spędzenie następnych świąt na południu Francji (jak już
wyhoduję drzewo, na którym rosną pieniądze).
Chris (Chile), Miako (Japonia), Justus (Niemcy), Gabe (Argentyna), Noel (Szwajcaria), Gabi i Rayra (Brazylia), ja! |
10 czerwca (wtorek) ominęłam szkołę (oh jej) by spędzić
cały dzień w towarzystwie mojej rodziny w Kings Dominion, parku rozrywki.
Jeździliśmy jak szaleni na rollercoasterach, i zjeżdżaliśmy na pontonach w
parku wodnym. Był to pierwszy raz kiedy byłam w prawdziwym parku rozrywki, i po pierwszym szoku i pozbyciu się strachu przed śmiercią, bawiłam się świetnie. :)
Wraz z Jocey zrobiłyśmy sobie tatuaże z henny. Mój wyszedł jakoś tak blado :< |
W środę (11 czerwca), tym razem po szkole, wybraliśmy się Wolf trap
(national park of performing arts) na przedstawienie taneczne pod tytułem „Trey
McIntyre Project”. Lało jak z cebra, do czasu, gdy dostaliśmy się na widownię
wszyscy przemokliśmy do suchej nitki. Strasznie mi się podobał spektakl, chociaż jak to z teatrem tańca bywa, zrozumiałam połowę :)
Czwartek (12 czerwca) był moim ostatnim dniem szkoły. Dałam
nauczycielom kartki z podziękowaniem i polskie łakocie, wyściskałam moich
najulubieńszych nauczycieli i znajomych, i udało mi się nie płakać! Czuję się
jakbym zamknęła za sobą pierwszy z rozdziałów, które muszę zamknąć przed
wyjazdem, i trochę dziwnie się czuję, z perspektywą powrotu do domu. Czytam
sobie materiały na temat reverse-culture shock i sama już nie wiem, jak nazwać
to przez co przechodzę. I pozwólcie mi wyrazić tylko, jak strasznie się cieszę,
że mam kontakt z innymi ludźmi, którzy byli lub są na wymianie, bo inaczej
umarłabym z frustracji, że nikt mnie nie rozumie (bo, przykro mi, ale nie macie
zielonego pojęcia co to znaczy wracać do domu po roku na wymianie. To nie Wasza
wina, ale upraszam o nie myślenie, że rozumiecie więcej niż rozumiecie. Oh, ale
się zrobiłam impertynencka!).
Zrobiłam również kilka zdjęć szkoły, ot tak, na pamiątkę, mimo, że nauczyciele byli w szale sprzątania i zdjeli swoje plakaty i obrazki.
Zrobiłam również kilka zdjęć szkoły, ot tak, na pamiątkę, mimo, że nauczyciele byli w szale sprzątania i zdjeli swoje plakaty i obrazki.
W piątek (13 czerwca) Nate obchodził swoje 18 urodziny. Cała rodzina
i kilkoro przyjaciół zebrali się w kawiarni na lunch i deser, gdzie jedliśmy
pyszności i dzieliliśmy się wspomnieniami, które mamy z Natem, życzeniami dla
niego, oraz dobrymi radami. Wszystko zeszło na jego wymianę (jedzie z Rotary do
Indii już za kilka tygodni), i nasz tata zażartował, że za każdym razem będzie
miał wątpliwość, co zrobić powinien zadać sobie pytanie: „What would Maria
do?”. Ostatnio dużo rozmawiamy o tych jego Indiach, i jestem strasznie
podekscytowana jego wyjazdem (i troszeczkę zazdrosna, ale to się łączy z moimi
mieszanymi emocjami na temat powrotu do domu. Mówię Wam, wymieńcy z tymi ich
uczuciami są gorsi niż kobiety w ciąży). Zjedliśmy, wypiliśmy, i wróciliśmy do
domu pakować się na naszą wspólną wyprawę mającą rozpocząć się następnego dnia.
Jak to prawie-studenci wyrywający się do jednego z najdroższych miast świata, mieliśmy w planie nie żałować sobie na rzeczach wartych zrobienia (bo skoro już tam pojechaliśmy, to przecież nie będziemy siedzieć na tyłku, nie?), jednak oszczędzać na pierdołach i szukać tańszych sposobów na przeżycie. Z taką motywacją ruszyliśmy szturmem do WholeFoods, by spędzić zdecydowanie zbyt dużo czasu na decydowaniu, co włożyć do koszyka (bo w końcu musi być wegetariańsko, organicznie, fair trade i przy okazji tanio). Osiągnęliśmy sukces, i z całym tym majdanem postanowiliśmy odnaleźć nasz apartament na Bronxie, która to okolica wywołała u mnie mrowienie w kręgosłupie i powracającą myśl, że „przecież oni nas tu zabiją!”. (Niesprecyzowani Oni byli najwyraźniej zajęci mordowaniem kogoś innego, ponieważ przez cały pobyt nikt nas nie zaczepiał.)
Dotarliśmy do apartamentu, powiedzieliśmy wesołe cześć Benowi z Francji, rzuciliśmy okiem na zdjęcia w całym mieszkaniu (czy chwaliłam się, że nasz gospodarz jest fotografem do „Time”?) i na tym skończył się DZIEŃ 1.
W jednej z galerii do której weszliśmy przypadkiem |
DZIEŃ 2, niedziela (15 czerwca)
Zerwaliśmy się na równe
nogi, wypchaliśmy brzuszki śniadaniem odkrywając, że oprócz Bena dzielimy
mieszkanie z Kaylą z Australii i z entuzjazmem trzasnęliśmy drzwiami ciesząc
się na cały dzień w mieście, które nigdy nie śpi.
Zaczęliśmy niestandardowo,
od Jain Center of America. Jainism (pol. Dżinizm) jest jedną z mniej
popularnych religii na terenie Indii, wywodzącą się z tego samego korzenia, co
hinduizm. Ponieważ pierwsza host rodzina Nate wyznaje właśnie tę religię, a na stronie
internetowej centrum była wielka informacja o celebrowaniu jednego z ich świąt,
zdecydowaliśmy się ich odwiedzić.
Od momenty, gdy przekroczyliśmy próg świątyni i zsunęliśmy buty z nóg, byliśmy pod uważną obserwacją (i palcami wskazującymi) większości obecnych w pokoju. W sumie nic dziwnego, ja z moimi blond włosami i jasną skórą, oraz Nate, z tą jego nieodłączną gwiazdą Dawida na szyi. Zostaliśmy zapytani, czego my tam do jasnej ciasnej szukamy, obgadani po hindusku i skierowani do klatki schodowej wytapetowanej plakatami o Dżinizmie w otoczeniu niesamowicie spirytualnej muzyki wydobywającej się zza zamkniętych drzwi.
Od momenty, gdy przekroczyliśmy próg świątyni i zsunęliśmy buty z nóg, byliśmy pod uważną obserwacją (i palcami wskazującymi) większości obecnych w pokoju. W sumie nic dziwnego, ja z moimi blond włosami i jasną skórą, oraz Nate, z tą jego nieodłączną gwiazdą Dawida na szyi. Zostaliśmy zapytani, czego my tam do jasnej ciasnej szukamy, obgadani po hindusku i skierowani do klatki schodowej wytapetowanej plakatami o Dżinizmie w otoczeniu niesamowicie spirytualnej muzyki wydobywającej się zza zamkniętych drzwi.
Po umiarkowanym sukcesie w
świątyni Dżinizmu nasze oczekiwania co do Queens Museum były wysokie. Dotarliśmy na miejsce minimalnie przed czasem, jednak nie nudziliśmy się,
ponieważ zaraz przed jego drzwiami odbywał się Ekwadorski Festiwal (?). No, i
mogliśmy zrobić sobie zdjęcia z wielką Ziemią!
"TAM! TAM JEST POLSKA!" |
A tak kocham Maryland. |
Samo Queens Museum było
warte swojej ceny. Najwięcej czasu spędziliśmy z
Natem w sali z miniaturową makietą całego miasta Nowy Jork.
Pospacerowaliśmy,
pooglądaliśmy rzeczy, o których nie mam czasu pisać (a których Wy nie macie
czasu czytać) i po południu przeszliśmy się nad rzeką Hudson i udało nam się załapać na darmowe kajaki! Ha! Darmowe kajakowanie z widokiem na Nowy Jork, i nawet
wbiłam szpilkę w Gdańsk na mapie. Tak, to lubię!
Po kajakach przeszliśmy się
po The High Line, parku utworzonym na dawnych torach metra, znajdującym się
dobre kilkanaście metrów nad ziemią. Park jest dłuższy niż szerszy, i w
momencie, gdy nasze młode nóżki zaczęły nas boleć na horyzoncie pojawiły się
trzy kanapy. Siedziało na nich jakiś dwóch gości, więc bez myślenia drugi raz
usiedliśmy razem z nimi. Okazało się, że daliśmy się złapać w pułapkę
FreeConvo, akcji, która ma na celu zbliżać do siebie ludzi, i pokazać, że
wychodzilibyśmy z domów częściej, gdyby w mieście były miejsca by tak po prostu
spędzać ze sobą czas. Pogawędziliśmy z nimi chwilkę i ruszyliśmy dalej, by
spędzić następne dwie godziny w kolejce po (DARMOWE!) bilety na The Upright
Citizens Brigade, komediowej trupie, która improwizuje wszystkie spektakle. Śmiechu
było co nie miara :)
DZIEŃ 3, poniedziałek (16 czerwca)
Dzień trzeci zaczęliśmy od
Gran Central Terminal, i ponieważ mieliśmy trochę czasu do zabicia, rzuciliśmy
się na sklep apple, bo to w końcu urządzenia z wifi, których można używać do
woli, prawda? Po sprawdzeniu co się dzieje w Iraku i na facebooku, stawiliśmy
się na wycieczkę po ONZ (AGYFSGLWF WYCIECZKA PO ONZ).
"Do unto others, like you would like them do unto you" |
fragment muru Berlińskiego |
Nasz przewodnik był z Konga, podczas wycieczki opowiadał o rzeczach które widzimy w budynku, ale też o samej strukturze organizacji. Ja i jedna z Brytyjek które zwiedzały z nami próbowałyśmy zadać kilka szczegółowych pytań, jednak ONZ jest tak dyplomatyczne, że czasami masz ochotę nimi potrząsnąć i poprosić o odpowiedź w jednym zdaniu.
Po odwiedzeniu ONZ wybraliśmy się do MoMa (Muzeum of Modern Art) i PS1 (również muzeum sztuki współczesnej), z czego pierwsze było zbyt wielkie, by nie być przytłaczające, a drugie było idealne.
Przypadek? |
Dzień zakończyliśmy w Marokańskim miejscu, gdzie piliśmy słodkie napoje, zajadając hummus i pomarańcze :)
DZIEŃ 4, wtorek (17 czerwca)
Kilka tygodni temu w Nowym
Jorku otwarto muzeum zamachów z 11 września, więc oboje uznaliśmy, że byłoby
grzechem gdybyśmy tam nie poszli. Samo zwiedzanie zajęło nam ponad 3 godziny, a
pod koniec z powodu przeciążenia mózgów, mimo chęci nie udało nam się doczytać wszystkiego.
Ponieważ tego dnia nasze skąpstwo osiągnęło swój szczyt, po zwiedzaniu usiedliśmy w kawiarni z kawą, wyciągnęliśmy z plecaka plastikową torebkę z zimnym już ravioli i wszamaliśmy całą, używając mieszadełek do kawy jako widelców.
Po muzeum 9/11 zwiedziliśmy jeszcze muzeum Amerykańskich Indian, i zrobiliśmy sobie zdjęcia z bykiem z Wall Street (którego dotknięcie moszny ma podobno przynosić szczęście).
Kolejnym punktem na naszej wyprawie była Statua Wolności. Kiedyś, gdy będę bogata (i będę planować wyprawę do NYC z większym wyprzedzeniem niż miesięczne), może
uda mi się wspiąć na szczyt, tym razem zadowoliłam się przepłynięciem obok. :)
Reszta dnia upłynęła nam na włóczeniu się po mieście, jedzeniu jedzenia i przymierzaniu ubrań na które nas nie stać :)
DZIEŃ 5, środa (18 czerwca)
Nasz ostatni pełny dzień w Nowym
Jorku przywitał nas generalnym zmęczeniem, gorącem i moim bolącym gardłem. Z
tego względu postawiliśmy na spacery i spokojne zwiedzanie, ponad intensywnym
zaglądaniem w każdy zakątek miasta.
Zaczęliśmy od Whitney Museum of American Art, po czym przeszliśmy do Central Parku,
gdzie zobaczyliśmy naprawdę niewiarygodne popisy artystów ulicznych i fontannę
Bethesdy. Następnie, dla zmiany otoczenia, obejrzeliśmy Washington Square Park,
DUMBO (część Brooklynu), przejechaliśmy się na karuzeli i odwiedziliśmy kilka
małych galerii.
Po południu pojechaliśmy do
Greenpointu, polskiej dzielnicy Nowego Jorku, na Polskie jedzenie (cały czas
się dziwię, jak strasznie kaleki stał się mój Polski). Po obiedzie
postanowiliśmy przejść się po całej dzielnicy, i odkryliśmy sklep z polskimi
łakociami. Natowi aż się zaświeciły oczy, cieszył się jak dziecko na widok
całego tego jedzenia, bo ptasie mleczko i michałki, w które moi polscy rodzice
nas zaopatrują tylko rozbudziły jego apetyt. Sklep był jednak cash-only (nie
można płacić kartą), a Nate wydał swoje ostatnie pieniądze na nasz obiad, więc
uprzejmie zaoferowałam, że to moja kolej na płacenie (ostatnio troszkę żyjemy
jak w komunie, dzielimy jedzenie, dom, rodziców…). Biegniemy do automatu, a tu
moja karta nie ma ochoty współpracować. W panice szukamy drugiego automatu, i
historia się powtarza. Psiocząc, na czym świat stoi wyrzucamy wszystko z
plecaków i kieszeni szukając gdzieś zagubionych drobnych. W końcu niemalże
tracąc nadzieję udaje nam się uzbierać trochę ponad trzy dolary, które dumnie
niesiemy do sklepu i zaczyna się zabawa w wybieranie. Łakocie pakowane w
pudełka odpuszczamy sobie na samym początku- po pierwsze nas na to nie stać, po
drugie, po co komu tyle tego samego rodzaju słodyczy, gdy naokoło jest tyle
możliwości wyboru? Kończy się na tym, że odpuszczam sobie swoją ucztę- i tak
wracam do domu za miesiąc- i pozwalam Natowi szaleć. W papierowej torebce
ląduje całkiem przyzwoita ilość cukierków, po jednym z każdego rodzaju który
wraz z młodziutką ekspedientką z gór określiłyśmy, jako konieczny do
spróbowania. Pani było nas tak żal, że aż dała nam zniżkę!
Prosto z Polskiej dzielnicy
trafiliśmy znowu do centrum. Wzięliśmy udział w bible study mesjanistycznych Żydów
(których było mi strasznie żal, bo nie są prawdziwymi Żydami, ale też nie są
Chrześcijanami, i generalnie cały czas się czują odrzuceni przez wszystkich),
ale żeby wszystko wyprostować, powiem tylko, że głęboko wierzyliśmy, że to
będzie wykład.
Gdy już poszerzyliśmy swoje horyzonty religijnie nadszedł czas by zrobić prawdziwie turystyczną rzecz- wspiąć się na szczyt Rockefeller Center i popatrzeć na Nowy Jork w nocy.
Gdy już poszerzyliśmy swoje horyzonty religijnie nadszedł czas by zrobić prawdziwie turystyczną rzecz- wspiąć się na szczyt Rockefeller Center i popatrzeć na Nowy Jork w nocy.
DZIEŃ 6, czwartek (19 czerwca)
Nasz zupełnie ostatni dzień w Nowym Jorku! Odwiedziliśmy budynek w którym dorastał mój host-dziadek, napisaliśmy miłą notatkę z podziękowaniem do naszych hostów i ruszyliśmy spowrotem, do domu, do Marylandu.
Następne kilka dni spędziłam
w domu, spotkałam się z moim drugim host tatą, poszłam z rodzeństwem na koncert
muzyki klasycznej w pobliskim college, i nawet zerwałam się z łóżka przed
siódmą, żeby przez godzinę uczestniczyć w darmowej lekcji jogi nad zatoką!
22 czerwca (niedziela) znowu opuściłam stan, tym
razem kierując się na południe, do Karoliny Północnej do rodziców mojego host
taty. Kąpaliśmy się w basenie, wygrzewaliśmy w saunie i pływaliśmy w oceanie.
Nigdy wcześniej nie miałam przyjemności spędzać czasu nad oceanem, więc
wysłuchałam kilku instrukcji o prądzie, meduzach i przypływach. Nate zaczął
mnie straszyć, że „tutaj są rekiny”. Jocey (host siostra) chciała mnie
pocieszyć, więc uśmiechnęła się ciepło i mówi: „Nie przejmuj się, Maria. Ich
nie ma tutaj…”- zaczęłam oddychać z ulgą- „są raczej tam, pod pomostem.”
Ponieważ Jocey najprawdopodobniej będzie wychodziła za mąż przyszłego lata, pomagaliśmy jej szukać sukni ślubnej. Nigdy wcześniej nie miałam okazji brać udziału w takim przedsięwzięciu i strasznie się cieszę, że brałam w tym czynny udział.
Wróciliśmy do domu w środę (25 czerwca) i od tamtego czasu moje myśli obracają się naokoło wycieczki na którą jadę już pierwszego lipca, i która zajmie cały miesiąc, kajaków z host rodziną i powrotu do domu. Nadal nie wiem co mam myśleć o wracaniu do Polski, ta myśl mnie przeraża.